Betowane przez Akirę!
Bum. Bum. Bum. Brzdęk.
Dmitrij zabębnił palcami w blat starego stołu i
pstryknął palcami w białą filiżankę. Nudziło mu się tak bardzo, że zaczął
wymyślać, ale niestety nie miał zbyt wielu pomysłów. A może i na szczęście?
Ostatnim razem z nudów zaczął bawić się wsuwkami Aleksandra, gubiąc przy tym
większość, przez co ten dąsał się, dopóki nie dostał nowych. Kto normalny
złości się o spinki do włosów? O taką pierdołę?
— Saszka, nudzi mi się...
— To rozbierz się i pilnuj ubrań. — Siedzący na
łóżku Aleksandr nawet nie podniósł wzroku znad książki. Zamiast tego przewrócił
kartkę i przez chwilę wydawało się, że w ogóle nie zareagował.
— Bardzo śmieszne, Saszka.
— Cholernie.
— Nudzi mi się.
Odpowiedziała mu cisza, którą przerywały
przejeżdżające do czasu do czasu ulicą za oknem samochody. Szóste piętro czy
nie — odgłosy silników i opon przetaczających się po brukowanej jezdni
niosły się niesamowicie, więc równie dobrze mógłby być to parter..
Dmitrij chętnie wyszedłby na miasto, ale śnieg
prószył niestrudzenie od kilku godzin i zdążył zasypać cienką warstwą niemal
wszystko, co potrafił. Wycie wiatru nie sprawiało złudzeń — w Archangielsku
było cholernie zimno, a on nie miał żadnej grubszej kurtki czy rękawiczek.
Oczywiście, organizm Dmitrija nie wyziębiał się i zawsze pozostawał w tej samej
temperaturze, ale nie znaczyło to wcale, że nie czuł zimna. Nie cierpiał tego.
Dlaczego nie mogli go stworzyć niewrażliwym na zjawiska pogodowe? Przecież, do
ciasnej aureoli, był aniołem!
— Saszka, zróbmy coś. Co? Zrobimy coś?
Jego pytanie zostało zignorowane. Zamiast
odpowiedzieć, Aleksandr znów przewrócił kartkę. Dmitrij prychnął i obrażony
wstał z wysiedzianego, zapadającego się fotela, po czym podszedł do niego i
pstryknął w okładkę książki, tak, że podskoczyła ona w dłoni Aleksandra. Takie
posunięcie niosło ze sobą spore ryzyko sprowadzenia na siebie gniewu, ale nie
dbał o to. Godziny siedzenia w niezbyt komfortowym pokoju taniego hotelu
sprawiło, że mógł równie dobrze kłócić się z nudów.
— Saszka, nudzi mi się.
— A co ja mam do tego? — Poirytowany Aleskander
rzucił książkę na łóżko, a ona prześlizgnęła się po pościeli i zatrzymała tuż
przed krawędzią. — Jesteś dorosły, czy zamieniłeś się w pieprzone dziecko,
Dima? Zajmij się sobą, bo nie obchodzi mnie, co robisz. Przynajmniej tak długo,
jak długo nie będę musiał ratować twojej dupy i wyciągać cię z jakiegoś bagna.
Daj mi spokój.
— Bo wyjdę i się zgubię! — zagroził.
— To idź, może przy odrobinie szczęścia przepadniesz
na dłużej niż jeden wieczór. Sio. Zniknij, przepadnij.
— Jesteś podły.
— Kiedy zauważyłeś?
— Nie w tej chwili.
— A już myślałem...
— Saszka — zawył głośno Dmitrij. — Poddaję się.
— To poddawaj się ciszej.
— Jak ty w ogóle zostałeś aniołem? Ktoś cię kiedyś w
ogóle nim nazwał?
Aleksandr spojrzał na niego, jak na zupełnie
pozbawionego rozumu.
— Mieli braki w kadrze, to ściągnęli mnie z piekieł,
żeby zapchać dziury. — Odpowiedź ociekała sarkazmem tak bardzo, że Dmitrij
zdziwił się, dlaczego nie zamokła od niego podłoga.
— Dlaczego opowiedziałeś Siergiejowi o naszej misji?
— Zadane pytanie długo czekało na wypowiedzenie na głos. Całe dziewięć godzin i
kilkanaście minut. — Nawet w biurze nie powiedziałeś, gdzie jedziesz.
— To proste. — Wyjaśnienie, a raczej jego brak,
wcale nie przypadło Dmitrijowi do gustu, bo nijak nie potrafił się domyślić niczego.
— Oświeć mnie, bo błądzę w ciemnościach — stwierdził
w końcu, mając dość domysłów. Możliwości było wiele, a po Aleksandrze można
było spodziewać się niemal wszystkiego. Utwierdził się w tym
przekonaniu, gdy tydzień po ich pierwszym spotkaniu zobaczył go włamującego się
do mieszkania przez balkon. Do dziś nie mieściło mu się w głowie, jak mógł po
prostu wybić okno, wejść do środka i wyciągnąć za fraki zszokowanego
właściciela.
— Po prostu mu ufam. Co więcej, wiem, że może pomóc.
— Dmitrij spojrzał na Aleksandra wielkimi oczyma. Nie spodziewał się tak
otwartego wyznania. Jak długo znał starszego od siebie anioła, tak nigdy nie
słyszał, żeby powiedział o kimkolwiek cokolwiek w duchu tego, co właśnie
usłyszał. — Poza tym niewiele z tego, co dzieje się w tym mieście, umyka uwadze
Siergieja. Nie wiemy, co się stanie, jak to się stanie ani czy coś stanie się w
ogóle. Wypada mieć kogoś, kto przypilnuje terenu i rzuci okiem na nadnaturalne
sprawy.
— Ale przecież co mogłoby się nieoczekiwanego stać?
— Dmitrij poczuł się bardzo głupio, kiedy Aleksandr spojrzał na niego spod
uniesionych brwi. Przekaz był jasny: Nie załamuj mnie.
— Naprawdę myślisz, że piekło się tym nie
zainteresuje? Dmitrij, rusz głową, bo za niedługo dasz się wykiwać noworodkowi.
— Co ma piekło do Planu czy scenariuszy?
— Muszę powiedzieć Jurijowi, jak kiepskie są
szkolenia i kursy dla nowych... Zero z was potem pożytku. Nigdy nie
przyszło ci do głowy w ciągu tych czterdziestu lat, że nie tylko my
kontrolujemy życie śmiertelników? Nigdy nie słyszałeś o Stabilizacji? Co ty
robisz w swoim dziale? Siedzisz i ładnie wyglądasz, czy może ktoś cię w bańce
zamyka?
— Jak to co robię? — Dmitrij zmarszczył brwi. —
Nadzoruje wcielanie planu i podłączaniu do niego śmiertelników. Co innego
mógłbym robić?
Wyraźnie było widać, że Aleksandr chciał coś
powiedzieć, ale powstrzymał się w ostatniej chwili.
— Braki w edukacji mnie przerażają — powiedział w
końcu. — Serio nie wychylasz nosa poza wyznaczoną robotę? Nie interesujesz się
resztą?
— Przecież do piekła należy tylko pilnowanie
grzeszników — wypalił Dmitrij. Tak go w końcu uczono.
— Nie, nie tylko, matole. Bez piekła sypnęłoby się
dużo więcej, niż myślisz. — Aleksandr czuł narastający ból głowy. Jak ktoś mógł
dopuścić do pracy kogoś tak nieświadomego otaczających go zasad? Niewiedza
Dmitrija przypominała mu etap produkcyjny w fabryce. Maszyna do przylepiania
naklejek też nie była świadoma, że obok niej może znajdować się inne urządzenie
wykonujące inną, jednak tak samo ważną, pracę. — Rusz głową. Przecież scenariusze
nie kontrolują wszystkiego, zostają inne rzeczy do ustalenia. — Zmarszczone
brwi młodszego anioła podpowiedziały mu, że zupełnie nie łapie, o co może
chodzić. — Na świecie musi pojawić się zrównoważona ilość ludzi dobrych czy
złych. Oczywiście, nikt nie jest jednoznacznie zły lub dobry, więc bierze się
pod uwagę przewagę uczynków. Ani niebo, ani piekło nie może być przepełnione.
Do tego służy coś takiego jak Stabilizacja i tym właśnie zajmuje się piekło.
Dmitrij powoli radził sobie z przyswajaniem nowych
informacji o tak ważnych sprawach. Dopiero po chwili w jego głowie pojawiło się
kilka nowych pytań.
— Czemu dusz w niebie i w piekle musi być mniej
więcej po równo?
— Ich energia.
— Chcesz powiedzieć, że wymiary mogłyby się
przekipnąć lub ich konstrukcja mogłaby się zmienić?
— Dokładnie. Tak trudno myśleć?
— Ale przecież wymiary są stałe!
— Wszystko można zachwiać, Dima, wszystko.
Dmitrij usiadł na łóżku obok Aleksandra i oparłszy
głowę na dłoniach, wbił wzrok w ścianę. Musiał to przemyśleć. Nadal nie potrafił
dojść do tego, w jaki sposób demony zajmujące się Stabilizacją mogłyby mieć
interesy w sprawie z pomieszanymi scenariuszami.
Po tym jak Alan niemal wybiegł ze sklepu, Fiodor
zapłacił kasjerce, nie chcąc robić problemów z odstawianiem towarów na miejsce.
Czuł na sobie współczujące spojrzenia stojących w kolejce oraz obsługującej go
dziewczyny i nie było mu z tym dobrze. Mimo pozornego spokoju widniejącego na
twarzy, w środku umysłu szalało tornado emocji wraz z kłębiącymi się jak
burzowe chmury myślami. Chłodny powiew, który uderzył w jego twarz, kiedy
wyszedł na zewnątrz, nie pomógł ani trochę rozjaśnić niczego.
Złość i zmęczenie opanowały go do reszty. Co znów
zrobił źle? Po czyjej stronie leżała wina? Coś w nim przekręciło się i wreszcie
postanowił, że czas wziąć sprawy w swoje ręce. Jednocześnie wydawało mu się, że
jest zbyt późno na przejęcie inicjatywy. Nie miał pojęcia, jak mógłby naprawić
ich relacje, bo nie widział wielu opcji. Znalezienie jedynego słusznego wyjścia
jawiło mu się jako niemożliwe, bo rezultaty jego krótkich rozmyślań nie
przedstawiały się jednoznacznie. Niestety, rozwiązanie zdecydowanie nie mogło
być zbiorem — takie sprawy miały mało związku z matematyką.
Próbował iść na kompromisy, które ostatecznie
porzucił na rzecz podporządkowania. Dał wleźć sobie na głowę i ustanowić
dyktaturę. Rzecz w tym, że wszystko miało swoje granice. Nawet cierpliwość i
pobożne życzenia Fiodora.
Droga do mieszkania minęła mu bardzo szybko. Za
szybko jak na tak długi dystans. Dłonie skostniały mu z zimna, trzęsły się,
kiedy otwierał kluczem drzwi. Trafił w dziurkę dopiero za czwartym razem.
Zamknął za sobą, rzucił reklamówkę i torbę pod ścianę, zdjął buty i ruszył
prosto do małego salonu, gdzie opadł ciężko na starą, brązową, wysiedzianą
kanapę. Nie kłopotał się nawet zapalaniem światła, na razie go nie potrzebował.
Miał ochotę iść spać i zacząć działać rano, jednak dobrze wiedział, że notatki
od Clarie wymagały przepisania i przeanalizowania. Nie powinien tego odkładać,
tak jak zostawiać niepozmywanych naczyń i nienakarmionego kota.
Nie wiedział, ile czasu minęło, zanim usłyszał
Bałałajkę. Podłoga przy drzwiach skrzypnęła, kiedy przechodziła, a niedługo
potem kanapa ugięła się pod ciężarem dużej kotki. Puszyste futro otarło się
przelotnie o jego dłoń, aż w końcu Bałałajka zwinęła się w kłębek obok uda.
Przynajmniej kot chciał być gdzieś blisko niego. Trochę zatęsknił za Alanem,
ich przytulaniem się na kanapie i oglądaniem filmów, ale zaraz potem
przypomniał sobie wymierzony policzek i stwierdził, że woli jednak Bałałajkę.
Mimo że była inteligentną kotką i miewała swoje humory, nigdy go nie podrapała
ani nie ugryzła. Potrafiła nie pokazywać się przez cały dzień, ale koniec
końców i tak wskakiwała na ich wąskie łóżko i emitowała zakłócenia mruczeniem. Może
i chodziła swoimi ścieżkami, przywiązana była tylko do miejsca i regularnych
posiłków, ale dzięki niej czuł się mniej samotny w pustym mieszkaniu. Przy
Alanie wydawało mu się, że jest sam tak w ogóle, licząc Wielką Brytanię a nawet
cały świat. Tak nie powinno być i dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę.
Ubolewał na tym, jak wolno czasem potrafił myśleć.
Zebrał się w sobie i wstał z kanapy. Zapalił wysoką
lampę stojącą obok niej i spojrzał na zegar z tarczą ze zdjęciem górskiego
krajobrazu. Dwudziesta druga wybiła sześć minut wcześniej. Trzeba było zabrać
się za notatki. Wyrzucając sobie, że nie zaczął ich przepisywać, gdy czekał na
Alana, wrócił po torbę, wyciągnął zeszyt Clarie i swój oraz coś do pisania,
usadowił się na powrót przy kanapie i zaczął pisać.
Jakiś czas potem literki skakały mu przed oczami, a
dłoń odmawiała współpracy. Oczy piekły go jeszcze bardziej niż przedtem w
bibliotece. Musiał jednak skończyć. Zamrugał, przyniósł sobie wodę w ramach
przerwy i kontynuował. Takie proste zajęcie pozwoliło mu uspokoić myśli.
Skupiając się na matematyce, myślał tylko o liczbach i nowych wiadomościach. Stanowiło
to dobrą terapię. Działaniami rządziła logika, liczby były uporządkowane, a
wszystko wynikało z czegoś innego. Miła odmiana dla uprzednich wydarzeń.
Skończył kilka minut przed północą i od razu położył
się spać. Jak na złość, mimo zmęczenia, nie potrafił zasnąć. Kręcił się pod
beżową kołdrą w różowo—pomarańczowe paski, przekręcał, odkrywał i przykrywał, a
kiedy w końcu udało mu się przysnąć, obudziło go skrobanie w kuwecie. Zasnął z
poduszką na głowie, uparcie przytrzymywaną przedramieniem.
Obudził się z planem w głowie, jednak działał jak
robot. Mechanicznie wziął prysznic, nakarmił kota, zjadł pierwszą lepszą
jadalną rzecz z lodówki, spakował zeszyty adekwatne do czekających go wykładów
i ubrał się w miarę do siebie pasujące ubrania. Dopiero, gdy zamykał za sobą
drzwi i schodził po klatce schodowej na dół, zorientował się, że zamierza zdać
się na ślepy los.
Zawsze unikał odwiedzania Alana w mieszkaniu
należącym do jego rodziców. Zwykle to on przychodził do niego i Fiodor nie miał
nic przeciwko temu, bo doskonale wiedział, że nie był mile widziany
gdziekolwiek w pobliżu McVinesa. Zgodnie z zasadą, że co złego, to nie z
naszego domu, to właśnie Fiodora winiono za ponoć grzeszny związek między nimi.
Jakby nie miał nic lepszego do roboty, niż przeciąganie na złą stronę mocy
niewinnych owieczek. O ile Alana można było nazwać niewinnym. W każdym razie,
nie zamierzał udawać się prosto do niego. Co to, to nie. Zdecydował, że jeśli
los sprawi, iż się spotkają, wygarnie chłopakowi wszystko, co do tej pory się w
nim zebrało. Zdecydowanie nie mógł powiedzieć, że było to odważne albo dobre
rozwiązanie. Czuł, jakby odsuwał ostateczne decyzje na potem. W końcu istniała
szansa, że się nie zobaczą, szczególnie, jeśli postara się unikać korytarzy, na
których mogliby się spotkać.
Żadna z sił wyższych nie wykazała się łaskawością.
Biorąc pod uwagę zupełny brak szczęścia, Fiodor mógł uznać za pewnik spotkanie
Alana zaraz po znalezieniu się na terenie uczelni. Jakby tego było mało, nie
był sam. Jego starszy brat Ian robił wrażenie ochroniarza, choć w praktyce
pracował w magazynie sklepu wózkiem widłowym i jedyne, co robił, to przewożenie
palet z miejsca na miejsce. Nie zmieniało to faktu, że prezentował się okazale
dzięki regularnym wizytom na siłowni. W porównaniu do niego Fiodor wyglądał jak
wiotka trzcina. Pocieszały go tylko słowa jednego z filozofów o uginającej się
trzcinie i złamanym dębie... a przynajmniej tak jakoś to szło.
Resztki odwagi uciekły gdzie pieprz rośnie, kiedy
rodzeństwo spojrzało prosto na niego. Triumfalny i mściwy wzrok Alana nie
pocieszał ani nie obiecywał niczego dobrego. Nie wiedział jeszcze tylko, co to
znaczy.
Gdy Ian w mgnieniu oka znalazł się tuż przed nim,
zaczął się powoli uświadamiać sobie, że mógł brać nogi za pas w momencie, w
którym istniała taka możliwość.
— Strach obleciał, pedale? — Fiodor skłamałby, gdyby
powiedział, że miał dobre stosunki z bratem Alana. Nienawidził go bardziej niż
ich rodzice. — I co? Łyso teraz? Alan wreszcie przejrzał na oczy i znormalniał.
Nie chcę cię widzieć w jego pobliżu. Na kilometr masz go obchodzić. A jak
zobaczę, że próbujesz z nim rozmawiać, to spuszczę ci taki wpierdol, że ci się
całego tego pedalenia odechce. Zapamiętało ścierwo?
Fiodor nie zdążył zrobić nic, żeby się obronić.
Mocny cios pięścią w brzuch a potem w twarz sprawiły, że z trudem utrzymał się
na nogach. Miał wrażenie, iż zaraz wypluje żołądek. Przed oczami pojawiły się
mroczki, a miejsca uderzeń pulsowały tępym bólem.
Cudem odsunął się przed lewym sierpowym wymierzonym
w podbródek, ale nie uniknął mocnego pchnięcia. Szczęście błysnęło do niego,
kiedy udało mu się nie wpaść w ozdobne krzaki.
Dziękował, że jednak może świat go kocha, gdy ktoś
zaczął krzyczeć, a inne osoby odciągnęły Iana, grożąc policją. Wypluł coś, co
zbierało mu się w ustach i ze zdziwieniem stwierdził, że krwawi.
— Theo, żyjesz?! — Rozpoznał głos Clarie i
spostrzegł, że podtrzymuje go ona, by nie upadł. Jakaś nieznana mu dziewczyna
podała paczkę wilgotnych chusteczek. Wziął je drżącą dłonią. Musiał wyglądać
okropnie. Skupił się, co o dziwo wymagało dużo wysiłku, i rozejrzał się. Alan
gdzieś zniknął, Iana blokowali Andrew z Thomasem i innym mężczyzną, którego
Fiodor nie znał.
Wydawało mu się, że przeskoczył w czasie, bo nagle
siedział na ławce i wycierał pokrwawioną twarz chusteczkami, patrząc do małego
lusterka wziętego z nie wiadomo skąd.
— Na szczęście nie złamał ci nosa. Stary, upierdol
go na policji. — Thomas siedział obok niego i przyglądał mu się badawczo.
— Nie, raczej nie. — O dziwo głos miał pewny i
zdecydowany. Zaczynał coraz trzeźwiej myśleć. Twarz nie bolała tak bardzo jak
brzuch. Odetchnął głęboko. Zdaje się, że żebra miał całe. Ból nie przypominał
tego, który czuł, gdy złamał rękę.
— Co za dupek! — Clarie wyjęła mu chusteczkę z dłoni
i podniósłszy mu podbródek, zaczęła doczyszczać pozostałości. — O co mu w ogóle
chodziło?
— Jak nie wiesz, o co chodziło, to chodziło o
chłopaka Theo — odpowiedział jej niewyraźnie Andrew z ustami pełnymi chipsów.
— Byłego — dodał Fiodor, czując się w obowiązku
odezwać. Może i był obolały, ale nie umywało się to do mocnego ucisku w sercu.
Z trudem przeszło mu to przez myśl, ale Alan zasługiwał na nazwanie podłym
chujem.
— Biedny człowieku... Robimy sobie dziś wolne? —
zapytał Thomas i Fiodor zgodził się bez namysłu. Nie miał nastroju na wykłady,
nie potrafiłby się na nich skupić. Dzień w towarzystwie trójki znajomych
zadziałał dużo lepiej i choć Thomas, Clarie i Andrew nie znali się nawzajem tak
dobrze, jak Fiodor znał każdego z nich z osobna, dogadywali się niespodziewanie
dobrze.
Chociaż udało się mu uśmiechnąć kilka razy, a nawet
roześmiać, kiedy został sam w swoim mieszkaniu, nie licząc schowanej gdzieś
Bałałajki, zachciało mu się płakać. Nigdy nie zawiódł się na kimś tak bardzo.
Nawet jego rodzice nie rozczarowali go w taki sposób, gdy oświadczyli, że nie
popierają kierunku studiów, jaki wybrał, i że będzie musiał radzić sobie sam.
Potrzebował zmiany, odpoczynku od tego chorego kraju
z podłymi ludźmi. Chciał pojechać gdzieś daleko, zmienić otoczenie i dojść do
siebie. Świadomość, że pewnie każdy na uniwersytecie będzie wiedział o Ianie i
Alanie, nie polepszała sytuacji. Nie zdziwiłoby go, gdyby spotkał się z samymi
współczującymi spojrzeniami i to bardziej natarczywymi niż te z powodu słynnej
niezdarności oraz pecha.
Sięgnął po telefon i wykręcił znany mu na pamięć
numer. Automat zakomunikował połączenie międzynarodowe, a po kilku sygnałach
osoba po drugiej stronie podniosła słuchawkę.
— Cześć, mamo. Wracam do domu, dokończę studia w
Archangielsku... — zaczął, a rozmowa sama pociągnęła się dalej. Był wdzięczny,
że nie zapytała dlaczego.
JiHyun przeglądał w Internecie terminy i ceny lotów.
Właściwie nie musiał tego robić, bo nic nie przeszkadzało mu w wylocie
chociażby następnego dnia. Do tej pory nie podjął studiów w Korei, nie wszedł w
związek ani nie zaczął prowadzić żadnego biznesu, co dawało swobodę, z której
nie zamierzał rezygnować.
Niecałą godzinę wcześniej skończył przelewać
pieniądze z karty podarowanej mu przez ojca na konto założone przez niego rano.
Doskonale wiedział, że jego finanse nie są kontrolowane, ale wolał zacząć się
powoli odcinać od tego, co mogłoby łączyć go z ojcem czy rodzinnym domem. Tuż
przed wyjazdem zamierzał wyczyścić także konta sióstr. Musiał tylko wymyślić
jak to zrobić, ponieważ nie miał żadnego dostępu do ich pieniędzy.
Plan samego uniknięcia wyjazdu do Japonii został
ułożony w całości i dopracowywany w chwili realizacji poszczególnych punktów.
Pozostawało kupić dwa bilety — jeden do Japonii, najlepiej na samolot drogiej
firmy i przelot pierwszą klasą, a drugi do Rosji na lot tanimi liniami, którymi
żaden członek rodziny JiHyuna w życiu by nie poleciał.
Wiedział, że prędzej czy później bilet do Japonii
będzie musiał pokazać. Chociażby po to, żeby matka przekonała się, czy
powiedział jej o dobrej dacie i czasie wylotu. Na więcej niż sto procent
zostanie odwieziony na lotnisko i pożegnany przy bramkach. Rzecz w tym, że
nie istniała szansa, by skontrolować bieg wydarzeń, kiedy już przez nie
przejdzie. Na to właśnie czekał. Nic nie będzie mu przeszkadzało zająć miejsce
w klasie ekonomicznej i polecieć tam, dokąd ciągnęło go coś, czego nie potrafił
zidentyfikować.
Zerknął na kalendarz i zdecydował, że może lecieć za
dwa dni. Czterdzieści osiem godzin z drobnymi stanowiło wystarczającą ilość
czasu, by uprzedzić wuja o rzekomym przyjeździe, a nawet zorganizować trochę
więcej funduszy czy chociażby pomyśleć o tym, co robić w Rosji.
Zostawało tylko wybrać miasto. Moskwa? Nie była
atrakcyjna. Kojarzyła mu się z matką i ojcem. Nigdy nie wiedział i nikt go nie
oświecił, czemu przyszedł na świat w moskiewskim szpitalu zamiast w Seulu jak
jego siostry. Mógł zrzucić to na fanaberię rodziców, co wcale nie zakrawało na
niemożliwe, bo zachcianki pani Choi realizowano bez wyjątku. Przelotw
dziewiątym miesiącu ciąży, by uczestniczyć chociażby w premierze opery, nie
wydawał się tak problematyczny, jak znalezienie sposobu na udekorowanie
sypialni w sposób zadowalający matkę JiHyuna.
Władywostok leżał za blisko, fotografie
Jużnosachalińska nie zachwycały, a o Petersburgu słyszał wiele, jednak nic go w
nim nie zainteresowało. W końcu natrafił na Archangielsk. Dość duże miasto,
studenckie, no i wystarczająco daleko od domu. Przejrzał kilka zdjęć
wyszukanych w Google Grafika. Nie wyglądało wcale tak źle... Zmarszczył brwi i
zapytał sam siebie w duchu, co szkodzi wybrać ten Archangielsk. W końcu nic nie
wadziło mu przenieść się gdzieś indziej, jeśli mu się nie spodoba.
Kilka kliknięć potem kupił bilet do Tokio i
Archangielska.
Aleksandr zdążył doczytać książkę i nabrać ochoty na
drzemkę, kiedy Dmitrij bez słowa wyszedł do łazienki. Nie odezwał się od czasu
ich rozmowy, więc miał wrażenie, że cały ten czas przetwarzał nowe dane. Jakim
cudem niektóre anioły mogły bywać aż tak ograniczone? Dlaczego nie widziały nic
poza czubkiem własnego nosa i nie robiły nic oprócz wyznaczonej pracy? Właśnie
z tego powodu zdecydowanie wolał inne towarzystwo niż większości tych, z
którymi pracował na co dzień. Anioły z jego otoczenia były młode i głupie.
Widział to on, widział to Jurij. Nic nie mogli z tym zrobić.
Ledwie zdążył przymknąć oczy, gdy ktoś zapukał
energicznie do drzwi, chociaż załomotał byłoby lepszym określeniem. Niechętnie
podniósł się na nogi i zmusił się do otworzenia i sprawdzenia, kogo licho
przyniosło. Pożałował tego w chwili, w której zobaczył, kto stał na korytarzu.
Właściciela rudych loków i piegowatej twarzy nie
dało się pomylić z nikim. Siewastian. Najbardziej upierdliwy i zarazem godny
zaufania diabeł, jakiego udało mu się kiedykolwiek poznać. Przyjaźnili się taki
szmat czasu, że żaden z nich nie pamiętał już początku znajomości ani momentu,
w którym spostrzegli, że znają się jak łyse konie i polegali na sobie bez
zwątpienia.
—Saszka, druhu, lata się nie widzieliśmy!
— Pół roku — sprecyzował Aleksander. Chciał
powiedzieć coś jeszcze, ale został złapany w niedźwiedzi uścisk, który na
chwilę pozbawił go powietrza. Poklepał Siewastiana po plecach, co poskutkowało
i odzyskał wolność.
— To wystarczająco długo, no. I co, stęskniłeś się?
— Nie. Właściwie myślałem, że mam już od ciebie
spokój...
Siewastian wyszczerzył swoje przypominające kły
bielutkie zęby w uśmiechu.
— Ja za tobą też. — Po tych słowach bez pardonu
przepchnął się obok Aleksandra i wszedł do pokoju, rozglądając się z
ciekawości. Nie było na co patrzeć. Jasne ściany w bliżej nieokreślonym kolorze
prezentowały się dobrze, ale duża i stara szafa, kołyszący się stół i cztery
twarde krzesła oraz dwa łóżka sprawiały marne wrażenie.
Siewastian nie zdążył usiąść na łóżku, kiedy
otworzyły się drzwi łazienki i wyszedł z niej Dmitrij. Zmierzył przybysza
wzrokiem, po czym spojrzał pytająco na Aleksandra, który wzruszył ramionami.
— Słyszałem, że macie gównianą sprawę. — Diabeł nie
przejmował się Dmitrijem. — Kiedy usłyszałem od Iwana, że prawdopodobnie
będziesz musiał się w tym babrać, przekonałem go, żeby mnie puścił jako
reprezentanta naszych interesów. Masz pojęcie, jak bardzo mi się nudziło? —
zapytał z wyrzutem. — Od czasu naszego zawieszenia nie dają mi nic zrobić
samemu, no. A wiesz, co Iwan wymyślił za karę?! Przydzielił mi ucznia, którego
mam nadzorować. Ucznia! Mi! Zostawiłem go gdzieś na mieście, jak się zgubi, to
mnie znajdzie, ale wiesz ty co? Mi? Ucznia? Czy ktoś w ogóle bierze pod uwagę,
że to szczyt debilizmu? Jestem zajętym diabłem, no!
— Obawiam się, że mało to Iwana obchodzi... —
stwierdził Aleksandr rzeczowym tonem. Znając Iwana, z premedytacją wybrał
najbardziej irytującego młodzika, jakiego tylko mógł znaleźć. — Siewa, ile w
ogóle ten twój młody ma lat?
— Dwa! To jak... jak noworodek! Niby wygląda na
jakieś dwadzieścia i jest w miarę kumaty, ale przecież on nawet chyba nie
przywykł do myśli, że trafił do piekła!
— Bywa, gówniane sytuacje się zdarzają.
— Saszka, już wolałbym znów babrać się przy sądach
zamiast uczyć kogokolwiek czegokolwiek.
Dmitrij przypatrywał się rozmowie z niedowierzaniem
i miał wrażenie, że jego usta są nieelegancko rozdziawione. Na szczęście było
to tylko wrażenie, bo nie miał zamiaru się wygłupić. Czy mu się tylko wydawało,
czy Aleksandr prowadził pogawędkę z diabłem, jakby było to coś tak naturalnego,
jak oddychanie? Co więcej — wydawali się znać od dłuższego czasu, a nawet
przyjaźnić, jeśli ktoś chciałby większej precyzji.
Przecież każdy szanujący się anioł powinien się
wzdrygać na myśl o przebywaniu w jednym pomieszczeniu z diabłem dłużej niż to
konieczne. To było wpisane w ich obowiązki! A tu Aleksandr rozmawia z jednym z
szatanów, jakby nigdy nic. Wydawało mu się nawet, że z większym entuzjazmem niż
z większością aniołów w ich urzędach.
— Saszka — syknął, nie mogąc się powstrzymać. — Co
ten diabeł tutaj robi?
— Siedzi. — Ton odpowiedzi sugerował, że była to
rzecz należąca do rodzaju oczywistych.
— Tylko bez takich mi tu.
— Jeśli ci to przeszkadza, możesz wyjść.
Czując narastającą złość, Dmitrij usiadł na swoim
łóżku. Czekała go poważna rozmowa z Aleksandrem i nie zamierzał puścić mu tego
płazem. Nikt nie będzie sprowadzał takich oślizgłych kreatur do miejsca, w
którym się zatrzymywał. W końcu, kto wie, co ten diabeł miał za uszami.
Chociaż z drugiej strony... Co za uszami miał
Aleksander? Cholera by wzięła całą tę tajemniczość, ale niestety najwidoczniej
złego diabli brać nie chcieli. A szkoda.
— To ten z Urzędu Wcielania? — Siewastian zapytał
tak, jakby Dmitrija nie było w pokoju, a kiedy Aleksandr skinął głową, zwrócił
się bezpośrednio do niego:
— Szatan Siewastian do usług.
— Dmitrij. — Krótkie burknięcie nawet nie sprawiało
pozorów kulturalności.
— Czy on ma PSM jak Jurij?
— Czy ja wiem? Nie zdziwiłbym się.
— Ale nie zacznie pluć jadem?
— Raczej nie...
— Odwalcie się.
— Chciałbyś. — Zadziwiająco zgodna odpowiedź
Siewastiana i Aleksandra nie pozostawiała żadnych wątpliwości, ta misja nie
miała być spokojna.
Bardzo ciekawe opowiadanie, już nie mogę się doczekać na kolejną część :D
OdpowiedzUsuńCiekawa i wciągająca historia. Z każdym słowem ma się ochotę na więcej :D
OdpowiedzUsuń