Betowała Akira
JiHyun obejrzał się za siebie ze zniecierpliwieniem.
Jego siostry guzdrały się niemożliwie, więc wraz z ojcem czekali już na
zewnątrz centrum handlowego. Całe szczęście, że pani Choi nie wybrała się z
nimi, bo niechybnie sterczeliby dużo dłużej.
Tłum otaczający
ich zewsząd zdawał się gęstnieć z każdą chwilą. Nie było to dziwne, gdyż
większość ludzi wychodziła na jakiekolwiek zakupy popołudniem lub pod wieczór,
kiedy kończyli pracować. Dlatego właśnie przyjechali kilkanaście minut po
dwunastej. Jak mogłoby się wydawać, panienki Choi powinny skończyć kupować do
tego czasu, ale JiHyun z rozdrażnieniem odnotował w myślach, żeby następnym
razem przyjechać jeszcze wcześniej, powiedzmy przed dziesiątą.
— JiHyun. —
Obrócił się w stronę ojca. Pan Choi wyglądał jak typowy biznesmen o dużych
zarobkach. Ubrany w dobrze skrojony garnitur, z drogim zegarkiem na ręku i z
poważnym wyrazem twarzy, który mógł onieśmielać, o ile nie widziało się go
niemal dzień w dzień od chwili narodzin. JiHyun spodziewał się, że będzie
chciał z nim rozmawiać, ponieważ zwykle nie towarzyszył w zakupach ani swojej
żonie, ani dzieciom. — Wiążę duże oczekiwania z twoimi studiami w Japonii.
Sam JiHyun nie
wiązał z nimi niczego. No, może trochę więcej swobody i mniej afer, chociaż nie
było to takie pewne, bo dobrze wiedział, że jego ojciec już poprosił swojego
brata o nadzór nad nim. Nie było to do zaakceptowania.
— Musisz pokazać
się z dobrej strony już na samym początku. — Właściwie rzecz biorąc, nie
zamierzał się tam pokazywać w ogóle. Musiał mieć tylko pomysł na to, co ze sobą
zrobić. Chodząca mu po głowie Rosja brzmiała coraz lepiej. Szczególnie, gdy
pomyślał o wrednym wyrazie twarzy wuja oraz bandzie rozwydrzonego kuzynostwa.
Nie, żeby jego samego nikt nie rozpieszczał. Zawsze miał, co chciał. Przywykł
do luksusu i dostatku. Do dużych i drogich samochodów, wakacji w egzotycznych
miejscach na zawołanie i markowych ubrań. Rzecz w tym, że był pewien, iż
poradziłby sobie i bez tego. Wątpił, by jego rodzina to potrafiła. — Nie
zawiedź mnie tym razem. — JiHyunowi przemknęło przez głowę, że w sumie za późno
już na takie nakazy, ponieważ jego umysł zdawał się coraz bardziej uciekać od
teraźniejszości w przyszłość i planować coś, co miało więcej do czynienia z
Rosją niż Japonią.
— Posłuchaj
mnie, synu. Twoja matka i ja pokładamy w tobie duże nadzieje. — Nie miał ochoty
słuchać znów o takich sprawach. Nawet nie trzeba było domyślać się tego, że
ojciec chce zostawić mu firmę w spadku. Było mu to wiadome od chwili, gdy mógł
wysnuwać logiczne wnioski. — Nie będziemy żyć wiecznie, dlatego ktoś musi
kontynuować moje dzieło i przejąć zarząd. — Naprawdę nie chciał być tą osobą.
Czemu nie można było sprzedać małego elektronicznego imperium i do końca życia
żyć z odsetek? Albo wziąć pełnomocnika? Czemu to właśnie on, osobiście, miał
harować za biurkiem, nie robiąc przy tym nic, co lubił? — Dlatego przyłóż się i
skończ studia z dobrym wynikiem. Wiemy, że cię na to stać.
Jeśli to było
wszystko, co chciał mu powiedzieć, to nie miał pojęcia, po co była cała ta
szopka z towarzyszeniem na zakupach.
— Rozmawialiśmy
także z państwem Lee. — Nie wiedział, dlaczego jego ojciec przywoływał w
rozmowie swojego najbliższego współpracownika. — Ich córka wyrosła na naprawdę
porządną kobietę. Jest cicha, ułożona i bardzo elegancka. Powinieneś zabrać ją
na kolację.
Jeżeli trafiłby
się ktoś, kto powiedziałby JiHyunowi, że w XXI wieku rodzice nie wybierają
swoim dzieciom partnerów lub chociaż nie popychają ich lekko w stronę ich
zdaniem właściwych osób, zostałby przez niego przynajmniej wepchnięty do wody.
Przynajmniej, bo wyjątkowo śliskie schody też nie brzmiały źle.
Od jakiejkolwiek
odpowiedzi wybawiło go pojawienie się sióstr, przy których ojciec wprost
nienawidził rozmawiać na tematy dające im powód do plotkowania ze swoimi
koleżankami. Niektóre sprawy wypadało załatwiać po cichu.
Miyoung i Seojin
wyglądały niemal jak dwie krople wody. Ten sam owal twarzy, podobnie ułożone
włosy w takim samym kolorze, różniący się chyba tylko milimetrami wzrost oraz
delikatna budowa ciała — przez to wszystko często brano je za bliźniaczki,
chociaż różnica wieku wynosiła dwa lata. Zresztą, nie tylko wygląd miały
wspólny. Zdaniem JiHyuna były tak samo głupie i próżne oraz niesamodzielne. Od
czubka głowy do palców stóp uzależnione od pieniędzy rodziny.
— Idziemy, tato?
Zmęczyłam się. — Seojin w ogóle nie wyglądała na zmęczoną, ale poirytowaną
tłumem wokół. Trzymała kilka toreb ze sklepów, których ubrania nosiły
najpopularniejsze modelki, jednak na jej twarzy nie można było zobaczyć
zadowolenia. Jej siostra za to aż kipiała radością i satysfakcją, może dlatego,
że sądząc po tym, co niosła, miała dwa razy więcej łupów.
JiHyun z ulgą podszedł do samochodu, gdzie pomógł
siostrom zapakować się do środka i sam usadowił się na przednim siedzeniu. Jak
zwykle ojciec prowadził. Samochód był zbyt drogi, żeby dać go dzieciom.
Całą drogę do domu patrzył za okno na znikające w
tyle ulice, sklepy i ludzi. Sprawy układały się bardzo niekorzystnie. Nie
zamierzał nikogo zapraszać na obiad w romantycznym kontekście, jechać do
Japonii na studia o kierunku równie nudnym i męczącym, co kładzenie kostki
brukowej na chodniku, jeśli miał on z dwa kilometry długości, udawać grzecznego
syna czy w ogóle przejmować firmy ojca. Uważał, że stworzono go dla innych
celów. Nie miał pojęcia o prowadzeniu biznesu, nie wiedział nawet, czy woli
kobiety czy mężczyzn.
Spojrzał kątem oka na skupionego na jeździe ojca.
Teraz się upewnił w swojej decyzji. Musiał uciec, ale rzecz w tym, że na razie
nie miał ku temu okazji.
— Dmitrij, jesteś pewien, że do właściwa droga? —
spytał Aleksandr, obracając głowę ku towarzyszowi. — Już godzinę jeździmy po
jakichś zadupiach, a pamiętam, że tamto zadupie nie wyglądało jak to.
— Patrz na drogę, Saszka. — Dmitrij wpatrywał się
intensywnie w ekran GPS. Drogi, którą jechali, nie było na mapie. Cholera by
wzięła to podłe urządzenie. Chyba coś mu się popieprzyło. Nie mogli przecież
jeździć po rosyjskiej Nibylandii. — Teraz jeździmy po niebieskim tle...
— Kurwa. Masz w ogóle pojęcie, gdzie jesteśmy?
— Na samym środku pola?
— A coś więcej?
— Na oko jakieś pięć kilometrów za Archangielskiem?
Ta wiocha, przez którą wyjechaliśmy na to pole, to chyba nie była częścią
miasta.
Aleksandr całym sobą musiał się powstrzymać od
westchnięcia godnego męczennika. Czemu los go tak karał? Za co musiał wylądować
gdzieś, gdzie psy szczekają tyłkami, a ludzie pewnie nadal orają pole końmi w
chomątach.
Na domiar złego nie mógł zawrócić, bo wystarczająca
tylko dla jednego samochodu droga nie miała pobocza. Trzeba było jechać dalej
wśród ośnieżonych pól, gdzie koła terenowego samochodu grzęzły w zaspach
śniegu, co bardzo mu się nie podobało.
— Czemu nie mogli postawić tej filii w centrum do
kurwy nędzy? Czy Siergiejowi coś by się wtedy stało? Nieee, ale lepiej wcisnąć
ją na zadupie, co by sobie wszyscy szukali do usranej śmierci.
Dmitrij co prawda nie miał pojęcia, kim jest
Siergiej, ale przyznał partnerowi rację. Podczas ostatniej wizyty w
Archangielskiej Fili Urzędu Kontroli Planu w ogóle mało kogo widział, ponieważ
większość urzędników dostała urlop. Można się jednak było domyślić, że Siergiej
miał wysokie stanowisko i najwyraźniej był którymś ze znajomych Aleksandra.
Pole za oknami nagle ustąpiło wysypanemu żwirem
placykowi. Aleksandr zatrzymał się, nie widząc dalszej drogi a budynki gospodarcze.
To wyjaśniało, czemu droga wydawała się względnie odśnieżona.
— Chyba wjechaliśmy komuś do domu, Dima.
— Oj tam, oj tam. Możemy spytać o drogę, bo sam
widziałeś, ile rozgałęzień mijaliśmy, a jeśli sądzisz, że tym razem też
dojedziemy, jadąc prosto, to możesz się przejechać w gorsze bagno.
Aleksandr milczeniem przyznał rację. Paskudna
sytuacja. Wysiadł z samochodu, widząc, że Dmitrij też się do tego szykuje.
Żwir zachrzęścił pod ich nogami i dotarł do nich
nieprzyjemny zapach gówna i zwierząt. Lodowaty wiatr chłostał bezlitośnie, a
śnieżynki biły w oczy, wplątywały się we włosy i osiadały na ubraniach.
— Idę zapytać — rzucił Dmitrij i czym
prędzej popędził w stronę domu z drewnianymi ścianami i dachem, który wyglądał,
jakby stał tu co najmniej od stu lat. Drewno nie miało jednego koloru, okna
zdaje się były podwójne, a niektórych okiennic brakowało w ogóle. Brud, smród i
ubóstwo, czyli nie to, co preferowali oboje.
Z braku innego zajęcia postanowił się trochę
rozejrzeć. Dlatego właśnie najpierw zbliżył się do budy, która okazała się
pusta, a potem podszedł do płotu z luźno zbitych desek i wychylił się
nieznacznie, żeby lepiej przyjrzeć się temu, co jest za nim.
Najpierw spojrzał w lewo, gdzie nie zobaczył nic
oprócz siana przykrytego śniegiem oraz leżących wideł. Nic ciekawego. Już
odchodził w inne miejsce, gdy nagle usłyszał, że coś zachodzi go z prawej,
obrócił się i stanął oko w oko z czymś, czego wolałby nie widzieć.
Aż się wzdrygnął. Okropnie wielkie, niemalże wyższe
niż on sam, kudłate bydle, z szyją tak chudą, jakby ktoś rozciągnął ją na siłę
maszyną tortur do granic możliwości. Prawie jak skrzyżowanie jakiejś zmutowanej
owcy z upośledzoną lamą. To paskudne ubarwienie... Te wszechobecne kłaki, które
na łbie zwierzęcia tworzyły potworną parodię afro. I te ślepia! Niemalże
przewiercające go na wylot, podejrzanie szkliste, patrzące bez wyrazu prosto
przez aleksandrowe oczy w głąb jego duszy. Nie, to było zbyt straszne, żeby
istnieć.
— Saszka!
Cofając się, żeby usunąć się z ewentualnego pola
zasięgu potwora, zwrócił się ku Dmitrijowi, który patrzył na niego zdziwiony.
— Saszka, kurde, kiedy odnalazłeś swojego bliźniaka?
— zapytał i od razu parsknął krótkim śmiechem, ponieważ jedno spojrzenie
rzucone przez Aleksandra wystarczyło, żeby temat został skończony, choć Dmitrij
nadal chichotał ze swojego żartu. — Dobra, zostaw już tę alpakę, czas jechać,
bo na nas czekają.
Alpaka... A więc tak nazywało się to bydle. Łypnął
na nie jeszcze raz, a ono odpowiedziało mu hardym wzorkiem.
— Żeby cię przerobili na wełnę i kiełbaski, paskudo
— powiedział, jakby zwierzę mogło go w ogóle zrozumieć.
Zastanawiał się jeszcze nad tym przez chwilę, kiedy
wsiadał do samochodu i czuł na sobie spojrzenie kudłatej lamo-owcy. Może alpaki
nie były takie durne? Może przynajmniej rozumiały słowa
jak wełna czy kiełbaski? Prędzej reagowały
na golarka igolenie... Możliwe, że nawet w taki sposób, w jaki
większość urzędów na słowo inspekcja — popłochem i paniką.
— I jak, wiesz, gdzie jechać? — zapytał, gdy
wjechali z powrotem między pola.
— Według gospodarza, jeśli dwa razy skręcimy w lewo,
a potem wybierzemy środkową drogę, wyjedziemy na asfaltówkę. Skręcamy w lewo i
po jakimś kilometrze mają być drogowskazy.
Na całe szczęście, gospodarz poinstruował ich tak
dobrze, że niecałe piętnaście minut potem jechali już po drodze, którą łapał
GPS. Bestialskie urządzenie zaczęło wydawać z siebie krótkie dźwięki, a potem
beznamiętny głos powiadomił o znalezieniu satelity.
— Za dziewięćset metrów skręć w lewo
— oznajmił GPS, ale Aleksandr nie ufał już jego osądom i z premedytacją
pojechał prosto, co sprowokowało kolejną serię dziwnych pisków zanim znaleziono
alternatywną trasę, która także została zignorowana. Dmitrij wyłączył w końcu
powód ich problemów z dojazdem, mając już po dziurki w nosie trzymania go na
kolanach i podtrzymywania kabelka, aby nie odłączyć przypadkowo zasilania.
O dziwo sami odnaleźli drogę do archangielskiej
filli, gdy Aleksandr dostrzegł znajome okolice przez zupełny przypadek.
Wydawało mu się, że już wiedział, gdzie jechać i nie pomylił się aż tak bardzo,
bo tylko dwa razy wyjeżdżał ze ślepej uliczki.
— Kiedy w końcu będziemy? Kieeedy? — Dmitrij stawał
się coraz bardziej zrzędliwy i zmierzły, co tylko pogarszało sytuację.
— Zaraz.
— Wcale nie.
— Tak.
— Nie.
— Dmitrij, zamknij się.
— Nie, bo nie jesteśmy jeszcze na miejscu.
— Jesteśmy. — Dmitrij spojrzał na niego
powątpiewająco, ale po zerknięciu za okno, musiał przyznać rację. Rzeczywiście
stali pod znajomym budynkiem, który wyglądał z zewnątrz jak najzwyklejszy
biurowiec. Co więcej, przy drzwiach wejściowych wisiała tabliczka ORGANIZACJA OBRONY PRAW ŚWINEK MORSKICH oddział w
Archangielsku, który skutecznie wykonywał swoją rolę — nie mieli żadnych
nieproszonych gości od prawdopodobnie samego początku.
Zostawili auto niedaleko wejścia i Aleksandr ruszył
przodem, by wstukać na domofonie odpowiedni kod. Przytrzymał jeszcze drzwi,
żeby Dmitrij mógł wejść, po czym obaj zniknęli w środku.
Wystrój nie zmienił się ani o jotę. Te same
granatowe dywany, bladoróżowe ściany i żyrandole z żarówkami święcącymi żółtym
światłem. Nic specjalnego, a nawet można było mówić o skromności, jeśli wziąć
pod uwagę anielską skłonność do dekoracji wnętrz. Aleksandr nadal pozostawał
jedynym aniołem, o którym Dmitrij wiedział, że woli prostotę.
— Saszka! — Niski i pucołowaty anioł w czarnym
garniturze pomachał im z końca korytarza. Zmierzał w ich kierunku, aż w końcu
spotkali się w połowie długości. — Kopę lat, staruszku!
— Odwiesili cię, jak widzę, Siergiej.
— To już dawno. — Siergiej machnął ręką lekceważąco.
— Co wam tak długo zajął dojazd?
— Zgubiliśmy się, bo jakiś idiota nie mógł znaleźć
lepszego miejsca na bazę. — Zniewaga została zignorowana. Dmitrij odniósł
wrażenie, że Siergiej musiał dobrze znać Aleksandra, skoro wydawał się być
przyzwyczajony do jego stylu bycia i sposobów wyrażania niezadowolenia. Nie
każdy tolerował słownictwo, którego nie spodziewano by się po mieszkańcu nieba.
— Aż tak się naszukaliście filii? Aleksandr, facet,
gdzie jeździliście?
— Po zadupiu, Siergiej.
— A coś więcej?
— To było bardzo ładne zadupie.
Siergiej parsknął śmiechem, zginając się w pół.
— Nigdy bym się tak ładnych widoków nie spodziewał.
Wszędzie tylko kurewski śnieg, pustka i jakaś hodowla błędów genetycznych z
krzywymi i futrzanymi ryjami. Doprawdy, bardzo ładne zadupie.
Dmitrij próbował się powstrzymać, ale zdradliwy
chichot wymknął się spod kontroli. Aleksandr spojrzał na nich spod uniesionych
brwi.
— Stary, jak mi ciebie brakowało — wydusił z siebie
w końcu Siergiej. — Dawno się tak nie uśmiałem. Powinieneś częściej do nas
wpadać, a ty, wredoto, raz na kilka dekad się zwalisz znikąd, niespodziewanie
jak Armagedon i zaraz znikasz. Dziś też przelotem?
— Niekoniecznie. Powiedzmy, że tym razem zostaję na
dłużej. — To wystarczyło, żeby wzbudzić ciekawość archangielskiego urzędnika,
który zamarł zdziwiony, czekając na jakiekolwiek wyjaśnienia. — Powiedz,
słyszałeś może o kłopotach z trzema scenariuszami?
Dmitrij nie miał najmniejszego pojęcia, dlaczego
Aleksandr nie miał żadnych oporów przed wtajemniczeniem archangielskiego
urzędnika. Przecież nie powiedział nawet swoim kolegom z biura, w który region
świata się udaje, a tu nagle zaczął ujawniać wszystkie aspekty ich misji,
których swoją drogą było mało jak na tak skomplikowaną sprawę. A przynajmniej
tak się wydawało, gdy słuchało się tego z boku.
— A zwolnili chociaż te idiotki? Osobiście bym je po
prostu zabił na miejscu, skopał zwłoki dla samej satysfakcji i rzucił Fafikowi
na pożarcie, bo jak tak można zapracowanym jeszcze bardziej dowalać pracy!
Dmitrij czuł, że jego mina zdecydowanie nie była
inteligentna. Po raz pierwszy słyszał, żeby jakiś inny anioł niż Aleksandr
wyrażał się w taki sposób. I kim był Fafik? Jakąś krwiożerczą bestią?
— Nie ma sprawiedliwości na tym świecie... —
podsumował Aleksandr.
— Ano nie ma. — Wymienili ze sobą zbolałe
spojrzenia. Zdecydowanie mieli dokładnie taki sam sposób rozwiązywania
problemów: usunąć je z drogi. Kto ich w ogóle ustanowił aniołami i ile miał
wtedy we krwi? Dmitrij nie miał pojęcia.
— Co zamierzasz zrobić z tym bagnem?
— Poczekamy i zobaczymy. Nie będę się za nimi
uganiał, poczekam tutaj aż wszyscy dotrą i wtedy będziemy myśleć.
— Czeeekaj — Siergiej zmarszczył brwi — zamierzasz
tutaj zostać?
— No właśnie to ci mówię.
— To tu się cała ekipa zleci! — Zgroza na twarzy
Siergieja sprawiła, że Dmitrij zaczął czuć się nieswojo. Jaka ekipa?
— Daj spokój, połowa jest zawieszona za ostatnie. A
nawet większość... Zostali się chyba tylko Siewastian, Wieniedykt i Anna, ale
Anna stwierdziła, że ma nas gdzieś po tamtym bagnie. Nie wiem, czy ktokolwiek
przyjdzie. — Aleksandr wzruszył ramionami.
Dmitrij zupełnie stracił wątek. Jakie ostatnie? Co
za zawieszenie? I czemu mieliby się zlecieć? Powoli zaczynał sądzić, że tak
naprawdę nie wie nic, szczególnie o życiu towarzyskim Aleksandra, o którym
myślał, że nie istnieje. Co prawda jego partner nigdy nie był skory do zwierzeń
i nie mówił o sobie, ale chyba w Urzędzie szemrałoby od plotek, gdyby coś było
na rzeczy. Mimo że Dmitrij został mianowany na swoje stanowisko czterdzieści
lat temu, a wcześniej robił za ambasadora we Francji, zdążył już się mnóstwo o
swoich współpracownikach dowiedzieć. Oczywiście za ich plecami. A o Aleksandrze
cisza...
— Chcesz jakieś biuro dla siebie i...?
— Dmitrij. — Dmitrij podsunął sprawnie swoje imię.
— Miło poznać, stary. Siergiej. — Uścisnęli swoje
dłonie, mierząc się spojrzeniami. Kiedy Dmitrij patrzył w niebieskie oczy
Siergieja, miał wrażenie, że są chłodne i puste. Zupełnie nie pasowały do
cokolwiek radosnego uśmiechu i przyjaznego usposobienia. Wzdrygnął się
mimowolnie. A może przesadził z przyjaznym usposobieniem?
— Ciebie też. I chyba nie będziemy potrzebować
biura. Prawda, Saszka?
— Prawda.
Siergiej zerknął na Dmitrija z taką ciekawością, z
jaką patrzy się na interesujący okaz w zoo.
Fiodor zaczynał mieć coraz więcej
wątpliwości co do tego, czy w jego życiu wszystko było na swoim miejscu.
Oczy mu się kleiły ze zmęczenia, a ubrania drażniły
ciało tak, jakby miał gorączkę. Chętnie położyłby się i zasnął snem
sprawiedliwego, ale Alan miał zupełnie inne plany. I tak sterczał jak kołek, ze
sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy, pozwalając paplaninie studentów
filologii angielskiej przepływać gdzieś obok niego. Ledwo miał pojęcie, o czym
rozmawiają, dlaczego to robią i czemu śmieją się z czegoś, co nawet w jednej
setnej nie było śmieszne. Naprawdę nie chciał uczestniczyć w kole literackim
uniwersyteckiej biblioteki, jednak bardziej nie uśmiechało mu się drażnienie
Alana, gdy dopiero pogodzili się po zupełnie bezsensownej kłótni. Właściwie ich
spory nigdy nie miały sensu, przynajmniej dla Fiodora, który miał siebie za
bardzo skłonną do kompromisów i bezproblemową osobę.
— Wyglądasz, jakbyś zaraz miał zasnąć.
Spojrzał znacząco do chłopaka, który odważył się
wygłosić taką oczywistość.
— Ej, spokojnie. Stary, nie chciałem cię obrazić. —
Krótko ścięty blondyn z wielkimi, okropnymi, okrągłymi okularami wyglądał na
zaniepokojonego. Zupełnie, jakby Fiodor miał zaraz mu przyłożyć.
— Jestem zmęczony — przyznał. Postarał się przy tym,
żeby jego głos nie brzmiał zbyt opryskliwie czy ofensywnie. — Ale cóż, utknąłem
tu. — Uśmiechnął się słabo.
— Mnie przyciągnęła dziewczyna, już drugi raz... i
uwierz, że wolałbym pomagać matce przesadzać kwiatki w ogródku, niż tu
siedzieć.
— A ja bym liczył delty... z radością, choć to
proste jak budowa cepa i wtórne jak zapętlona piosenka.
— Matematyk?
— Botanik?
Popatrzyli na siebie ze zrozumieniem.
— Kris.
— Theo.
— Czy ciebie też gówno obchodzi literatura
osiemnastego wieku? Nie, nie, nie. Dobra, nie było pytania. To pewne jak rola
mitozy.
Chociaż Fiodorowi ledwo świtała w głowie nazwa,
postanowił przyjąć, że rolę mitozy naprawdę można było uznać za pewną.
— Ile jeszcze do końca? — jęknął, kiedy usłyszał o
Marii Antoninie i czymś, co nazywało się Gra o Tron. Nie miał pojęcia, dlaczego
przywoływali ledwo mu znajomą kobietę i coś, co mogło być zarówno lekturą, jak
filmem czy serialem. Leżało to daleko poza kręgiem jego zainteresowań.
Kris wzruszył ramionami w odpowiedzi. Zacisnął swoje
i tak niezbyt szerokie usta w wąską linię, sprawiając, że prawie znikły.
Zmarszczył brwi, zupełnie, jakby chciał przypomnieć sobie coś ważnego.
— Nie mam pojęcia, to chyba nie ma specjalnych ram
czasowych.
— Ubij mnie na miejscu...
— Nie mogę, mam jeszcze coś do zrobienia i nie jest
to pójście za kratki. Przykro mi, stary.
Fiodor wbił na chwilę wzrok w podłogę. Szarobure
kafelki nie stanowiły pasjonującego widoku, ale i tak nie miał, co robić. Nie
chciało mu się nawet rozmawiać, co zakrawało na cud.
— Wyglądasz, jakbyś miał zaraz zejść.
— Nie zdziwiłbym się... Nadrabiałem materiał i
siedziałem nad nim do czwartej rano. Drugi dzień pod rząd.
— Czemu nie zgarniesz swojej laski i nie pójdziecie?
— Faceta — skorygował krótko. — Dlatego że nie chcę
bardziej podpadać.
— Eee...
Niezręczna cisza zapadła na chwilę, aż prosząc
się o przerwanie i rozładowanie atmosfery. Fiodor nie miał tego Krisowi za złe,
w końcu nie każdy musiał akceptować wszystko. Może też nie do końca przemyślał
ten szybki wyskok z bombardującym oświadczeniem, ale był tak zmęczony, że
naprawdę wszystko zaczynał klasyfikować jako obojętne.
— Spokojnie, nie rzucę się na ciebie...
— Nie, luz. Po prostu mnie zaskoczyłeś. Jesteś w
porządku... Siostra mojej dziewczyny jest lesbijką, więc znoszę takie
informacje łatwiej. — Kris zachichotał nerwowo. — To... Chodzi o to, że
niewielu mówi takie rzeczy otwarcie.
Wymienili niepewne uśmiechy.
— Za zmęczony na skrytość — wyjaśnił Fiodor. —
Serio, poszedłbym spać, ale jak na...
— Teodore! Co ty robisz?! — Rozeźlony głos Alana
przerwał mu w pół zdania.
— Nic — odpowiedział zgodnie z prawdą. Co złego
zrobił światu, że ostatnio wszystko musiało karać go w ten sposób? Czemu Alan
wszędzie musiał widzieć coś podejrzanego? Co stało się z miłym i trochę
nieśmiałym chłopakiem sprzed roku?
— Coś robisz!
— Nie wiem co.
— Nie wiesz?
— Nie wiem.
— A coś w ogóle wiesz?!
— Że nic nie wiem.
Kris parsknął cichym śmiechem, podczas gdy Alan
patrzył się zdezorientowany. Odpowiedź Fiodora zupełnie zbiła go z pantałyku.
— Żartujesz sobie ze mnie?
— Nie, po prostu zadajesz głupie pytania, Alan. Daj
mi spokój, padam na nos.
— No właśnie widzę. — Alan założył ręce na piersi. —
Jakoś masz energię, żeby paplać w najlepsze.
— Daj spokój — powtórzył. — Nie będę się z tobą
teraz kłócić. Kiedy kończycie?
— Już skończyliśmy. — Fiodor zaczynał powoli widzieć
światełko w tunelu. Skoro skończyli, łóżko było coraz bardziej realne. Miękka
poduszka, ciepła kołderka i wygodny materac... I co więcej, Alan porzucił chyba
pomysł wypominania mu rozmowy i robienia wyimaginowanych rzeczy. — Dlatego
możemy iść jeszcze do biblioteki i na zakupy, które muszę zrobić. Sam tego
wszystkiego nie poniosę.
Fiodor wytrzeszczył oczy. Że co? Jakie zakupy, jaka
biblioteka? Został niemal siłą zaciągnięty na spotkanie, zaszantażowany, żeby
na nim zostać i ten długi dzień miał się jeszcze ciągnąć?
— Daj mu się wyspać, chłopie... — Kris zdecydował
się wtrącić swoje trzy grosze, ale Alan tylko spojrzał na niego jak na coś
obrzydliwego i pełzającego, a potem prychnął pod nosem i ostentacyjnie odwrócił
od niego głowę.
— Theodore Serafinowy, chodź wreszcie. Szybciej
wrócisz do domu. — Nie czekał na Fiodora, po prostu ruszył w kierunku wyjścia.
— No cóż, miło było poznać, Kris.
— Ciebie też. I nie daj się tak urabiać, bo ci na
głowę wejdzie...
Fiodor nie zdążył powiedzieć, że chyba już to zrobił
i to w tak chytry sposób, iż nie zauważył tego do momentu, w którym zaczął mu
ciążyć, bo Alan znów go zawołał. Pomachał tylko Krisowi na odchodne i podążył
za swoim chłopakiem. Szybko go dogonił i razem wyszli na zewnątrz.
Chłodny wiatr był dużo mocniejszy niż przed
spotkaniem, a temperatura spadła o kilka stopni. Fiodor zrugał się w myślach,
że nie wziął czegoś cieplejszego do ubrania. Nie można było powiedzieć tego
samego o Alanie, który zwykle pamiętał o czymś takim, jak sprawdzenie prognozy
pogody.
— Chodźmy na zakupy, odechciało mi się biblioteki —
powiedział nagle Alan, patrząc na witryny sklepów, które mijali. — Zresztą
trudno ci będzie nieść zakupy i książki jednocześnie.
Fiodorowi już cisnęło się na usta, że przecież nie
ma wypisanego na czole CARITAS, żeby nosić wszystko samemu, ale w ostatniej
chwili postanowił zamilknąć. Może Alan zrobił się taki zmierzły z jakiegoś
powodu, o którym nie chciał mu jeszcze powiedzieć? Ciągle liczył na to, że
wróci ten chłopak, z którym tak dobrze się dogadywał.
— Ale pomożesz mi, nie? — zapytał żartobliwie.
— Może. Zależy, czy będziesz grzeczny, czy nie.
Wiatr zawiał mocniej, a po jego ciele przeszły
dreszcze. Wolał już dotrzeć do tego sklepu, zrobić zakupy i wrócić do domu.
— Tutaj — padła komenda. Fiodor spojrzał na wystawę
sklepu, który nie zadziwiał i nie zachwycał niczym. Zwykły hipermarket. — Lubię
ich owoce. — Przemilczał, że prawdopodobnie owoce są wszędzie takie same.
Zakupy poszły szybko i Fiodor spokojnie mógł
powiedzieć, że nie pamiętał większości czasu spędzonego w sklepie. Jedyne, co
potrafił sobie przypomnieć, to zbyt jasne światła rażące go w oczy i
denerwujące piosenki puszczone przez głośniki zdecydowanie głośniej, niż
odtwarzane być powinny. No i wściekły wzrok Alana, gdy uśmiechnął się do
kasjerki, kiedy ta spytała, czy mają może drobne. Piekący policzek i
zaszokowane spojrzenie dziewczyny też nie były czymś, co mogło mu umknąć.
Booooooooooooooskie! *.*
OdpowiedzUsuńTen Alan to zachowuje się absurdalnie :| Nie lubię typka, oby Fiodor go zostawił (swoją drogą, jak już wiem, że wiesz co to Gra o Tron, to Fiodor kojarzy mi się z Hodor). I w końcu chyba ogarnęłam że Aleksandr i Dimitrij są PRAWDZIWYMI aniołami (mam rację? mam? nie?) a nie tylko tak sobie się nazywają. Co za geniusz ja. W takim razie jestem ciekawa jak to się wszystko potoczy i kto okaże się tym "kombinatorem" (choć przyznam, że mam podejrzenia, he, he)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Apocalypse
zapraszam też do siebie :3 http://just-esistenza.blogspot.com/