sobota, 12 października 2013

Rozdział drugi, w którym Ji Hyun postanawia uciec, a GPS się psuje



Betowała Akira




JiHyun obejrzał się za siebie ze zniecierpliwieniem. Jego siostry guzdrały się niemożliwie, więc wraz z ojcem czekali już na zewnątrz centrum handlowego. Całe szczęście, że pani Choi nie wybrała się z nimi, bo niechybnie sterczeliby dużo dłużej.
      Tłum otaczający ich zewsząd zdawał się gęstnieć z każdą chwilą. Nie było to dziwne, gdyż większość ludzi wychodziła na jakiekolwiek zakupy popołudniem lub pod wieczór, kiedy kończyli pracować. Dlatego właśnie przyjechali kilkanaście minut po dwunastej. Jak mogłoby się wydawać, panienki Choi powinny skończyć kupować do tego czasu, ale JiHyun z rozdrażnieniem odnotował w myślach, żeby następnym razem przyjechać jeszcze wcześniej, powiedzmy przed dziesiątą.
      — JiHyun. — Obrócił się w stronę ojca. Pan Choi wyglądał jak typowy biznesmen o dużych zarobkach. Ubrany w dobrze skrojony garnitur, z drogim zegarkiem na ręku i z poważnym wyrazem twarzy, który mógł onieśmielać, o ile nie widziało się go niemal dzień w dzień od chwili narodzin. JiHyun spodziewał się, że będzie chciał z nim rozmawiać, ponieważ zwykle nie towarzyszył w zakupach ani swojej żonie, ani dzieciom. — Wiążę duże oczekiwania z twoimi studiami w Japonii.
      Sam JiHyun nie wiązał z nimi niczego. No, może trochę więcej swobody i mniej afer, chociaż nie było to takie pewne, bo dobrze wiedział, że jego ojciec już poprosił swojego brata o nadzór nad nim. Nie było to do zaakceptowania.
      — Musisz pokazać się z dobrej strony już na samym początku. — Właściwie rzecz biorąc, nie zamierzał się tam pokazywać w ogóle. Musiał mieć tylko pomysł na to, co ze sobą zrobić. Chodząca mu po głowie Rosja brzmiała coraz lepiej. Szczególnie, gdy pomyślał o wrednym wyrazie twarzy wuja oraz bandzie rozwydrzonego kuzynostwa. Nie, żeby jego samego nikt nie rozpieszczał. Zawsze miał, co chciał. Przywykł do luksusu i dostatku. Do dużych i drogich samochodów, wakacji w egzotycznych miejscach na zawołanie i markowych ubrań. Rzecz w tym, że był pewien, iż poradziłby sobie i bez tego. Wątpił, by jego rodzina to potrafiła. — Nie zawiedź mnie tym razem. — JiHyunowi przemknęło przez głowę, że w sumie za późno już na takie nakazy, ponieważ jego umysł zdawał się coraz bardziej uciekać od teraźniejszości w przyszłość i planować coś, co miało więcej do czynienia z Rosją niż Japonią.
      — Posłuchaj mnie, synu. Twoja matka i ja pokładamy w tobie duże nadzieje. — Nie miał ochoty słuchać znów o takich sprawach. Nawet nie trzeba było domyślać się tego, że ojciec chce zostawić mu firmę w spadku. Było mu to wiadome od chwili, gdy mógł wysnuwać logiczne wnioski. — Nie będziemy żyć wiecznie, dlatego ktoś musi kontynuować moje dzieło i przejąć zarząd. — Naprawdę nie chciał być tą osobą. Czemu nie można było sprzedać małego elektronicznego imperium i do końca życia żyć z odsetek? Albo wziąć pełnomocnika? Czemu to właśnie on, osobiście, miał harować za biurkiem, nie robiąc przy tym nic, co lubił? — Dlatego przyłóż się i skończ studia z dobrym wynikiem. Wiemy, że cię na to stać.
      Jeśli to było wszystko, co chciał mu powiedzieć, to nie miał pojęcia, po co była cała ta szopka z towarzyszeniem na zakupach.
      — Rozmawialiśmy także z państwem Lee. — Nie wiedział, dlaczego jego ojciec przywoływał w rozmowie swojego najbliższego współpracownika. — Ich córka wyrosła na naprawdę porządną kobietę. Jest cicha, ułożona i bardzo elegancka. Powinieneś zabrać ją na kolację.
      Jeżeli trafiłby się ktoś, kto powiedziałby JiHyunowi, że w XXI wieku rodzice nie wybierają swoim dzieciom partnerów lub chociaż nie popychają ich lekko w stronę ich zdaniem właściwych osób, zostałby przez niego przynajmniej wepchnięty do wody. Przynajmniej, bo wyjątkowo śliskie schody też nie brzmiały źle.
      Od jakiejkolwiek odpowiedzi wybawiło go pojawienie się sióstr, przy których ojciec wprost nienawidził rozmawiać na tematy dające im powód do plotkowania ze swoimi koleżankami. Niektóre sprawy wypadało załatwiać po cichu.
      Miyoung i Seojin wyglądały niemal jak dwie krople wody. Ten sam owal twarzy, podobnie ułożone włosy w takim samym kolorze, różniący się chyba tylko milimetrami wzrost oraz delikatna budowa ciała — przez to wszystko często brano je za bliźniaczki, chociaż różnica wieku wynosiła dwa lata. Zresztą, nie tylko wygląd miały wspólny. Zdaniem JiHyuna były tak samo głupie i próżne oraz niesamodzielne. Od czubka głowy do palców stóp uzależnione od pieniędzy rodziny.
      — Idziemy, tato? Zmęczyłam się. — Seojin w ogóle nie wyglądała na zmęczoną, ale poirytowaną tłumem wokół. Trzymała kilka toreb ze sklepów, których ubrania nosiły najpopularniejsze modelki, jednak na jej twarzy nie można było zobaczyć zadowolenia. Jej siostra za to aż kipiała radością i satysfakcją, może dlatego, że sądząc po tym, co niosła, miała dwa razy więcej łupów.
JiHyun z ulgą podszedł do samochodu, gdzie pomógł siostrom zapakować się do środka i sam usadowił się na przednim siedzeniu. Jak zwykle ojciec prowadził. Samochód był zbyt drogi, żeby dać go dzieciom.
Całą drogę do domu patrzył za okno na znikające w tyle ulice, sklepy i ludzi. Sprawy układały się bardzo niekorzystnie. Nie zamierzał nikogo zapraszać na obiad w romantycznym kontekście, jechać do Japonii na studia o kierunku równie nudnym i męczącym, co kładzenie kostki brukowej na chodniku, jeśli miał on z dwa kilometry długości, udawać grzecznego syna czy w ogóle przejmować firmy ojca. Uważał, że stworzono go dla innych celów. Nie miał pojęcia o prowadzeniu biznesu, nie wiedział nawet, czy woli kobiety czy mężczyzn.
Spojrzał kątem oka na skupionego na jeździe ojca. Teraz się upewnił w swojej decyzji. Musiał uciec, ale rzecz w tym, że na razie nie miał ku temu okazji.



— Dmitrij, jesteś pewien, że do właściwa droga? — spytał Aleksandr, obracając głowę ku towarzyszowi. — Już godzinę jeździmy po jakichś zadupiach, a pamiętam, że tamto zadupie nie wyglądało jak to.
— Patrz na drogę, Saszka. — Dmitrij wpatrywał się intensywnie w ekran GPS. Drogi, którą jechali, nie było na mapie. Cholera by wzięła to podłe urządzenie. Chyba coś mu się popieprzyło. Nie mogli przecież jeździć po rosyjskiej Nibylandii. — Teraz jeździmy po niebieskim tle...
— Kurwa. Masz w ogóle pojęcie, gdzie jesteśmy?
— Na samym środku pola?
— A coś więcej?
— Na oko jakieś pięć kilometrów za Archangielskiem? Ta wiocha, przez którą wyjechaliśmy na to pole, to chyba nie była częścią miasta.
Aleksandr całym sobą musiał się powstrzymać od westchnięcia godnego męczennika. Czemu los go tak karał? Za co musiał wylądować gdzieś, gdzie psy szczekają tyłkami, a ludzie pewnie nadal orają pole końmi w chomątach.
Na domiar złego nie mógł zawrócić, bo wystarczająca tylko dla jednego samochodu droga nie miała pobocza. Trzeba było jechać dalej wśród ośnieżonych pól, gdzie koła terenowego samochodu grzęzły w zaspach śniegu, co bardzo mu się nie podobało.
— Czemu nie mogli postawić tej filii w centrum do kurwy nędzy? Czy Siergiejowi coś by się wtedy stało? Nieee, ale lepiej wcisnąć ją na zadupie, co by sobie wszyscy szukali do usranej śmierci.
Dmitrij co prawda nie miał pojęcia, kim jest Siergiej, ale przyznał partnerowi rację. Podczas ostatniej wizyty w Archangielskiej Fili Urzędu Kontroli Planu w ogóle mało kogo widział, ponieważ większość urzędników dostała urlop. Można się jednak było domyślić, że Siergiej miał wysokie stanowisko i najwyraźniej był którymś ze znajomych Aleksandra.
Pole za oknami nagle ustąpiło wysypanemu żwirem placykowi. Aleksandr zatrzymał się, nie widząc dalszej drogi a budynki gospodarcze. To wyjaśniało, czemu droga wydawała się względnie odśnieżona.
— Chyba wjechaliśmy komuś do domu, Dima.
— Oj tam, oj tam. Możemy spytać o drogę, bo sam widziałeś, ile rozgałęzień mijaliśmy, a jeśli sądzisz, że tym razem też dojedziemy, jadąc prosto, to możesz się przejechać w gorsze bagno.
Aleksandr milczeniem przyznał rację. Paskudna sytuacja. Wysiadł z samochodu, widząc, że Dmitrij też się do tego szykuje.
Żwir zachrzęścił pod ich nogami i dotarł do nich nieprzyjemny zapach gówna i zwierząt. Lodowaty wiatr chłostał bezlitośnie, a śnieżynki biły w oczy, wplątywały się we włosy i osiadały na ubraniach.
— Idę zapytać — rzucił Dmitrij i czym prędzej popędził w stronę domu z drewnianymi ścianami i dachem, który wyglądał, jakby stał tu co najmniej od stu lat. Drewno nie miało jednego koloru, okna zdaje się były podwójne, a niektórych okiennic brakowało w ogóle. Brud, smród i ubóstwo, czyli nie to, co preferowali oboje.
Z braku innego zajęcia postanowił się trochę rozejrzeć. Dlatego właśnie najpierw zbliżył się do budy, która okazała się pusta, a potem podszedł do płotu z luźno zbitych desek i wychylił się nieznacznie, żeby lepiej przyjrzeć się temu, co jest za nim.
Najpierw spojrzał w lewo, gdzie nie zobaczył nic oprócz siana przykrytego śniegiem oraz leżących wideł. Nic ciekawego. Już odchodził w inne miejsce, gdy nagle usłyszał, że coś zachodzi go z prawej, obrócił się i stanął oko w oko z czymś, czego wolałby nie widzieć.
Aż się wzdrygnął. Okropnie wielkie, niemalże wyższe niż on sam, kudłate bydle, z szyją tak chudą, jakby ktoś rozciągnął ją na siłę maszyną tortur do granic możliwości. Prawie jak skrzyżowanie jakiejś zmutowanej owcy z upośledzoną lamą. To paskudne ubarwienie... Te wszechobecne kłaki, które na łbie zwierzęcia tworzyły potworną parodię afro. I te ślepia! Niemalże przewiercające go na wylot, podejrzanie szkliste, patrzące bez wyrazu prosto przez aleksandrowe oczy w głąb jego duszy. Nie, to było zbyt straszne, żeby istnieć.
— Saszka!
Cofając się, żeby usunąć się z ewentualnego pola zasięgu potwora, zwrócił się ku Dmitrijowi, który patrzył na niego zdziwiony.
— Saszka, kurde, kiedy odnalazłeś swojego bliźniaka? — zapytał i od razu parsknął krótkim śmiechem, ponieważ jedno spojrzenie rzucone przez Aleksandra wystarczyło, żeby temat został skończony, choć Dmitrij nadal chichotał ze swojego żartu. — Dobra, zostaw już tę alpakę, czas jechać, bo na nas czekają.
Alpaka... A więc tak nazywało się to bydle. Łypnął na nie jeszcze raz, a ono odpowiedziało mu hardym wzorkiem.
— Żeby cię przerobili na wełnę i kiełbaski, paskudo — powiedział, jakby zwierzę mogło go w ogóle zrozumieć.
Zastanawiał się jeszcze nad tym przez chwilę, kiedy wsiadał do samochodu i czuł na sobie spojrzenie kudłatej lamo-owcy. Może alpaki nie były takie durne? Może przynajmniej rozumiały słowa jak wełna czy kiełbaski? Prędzej reagowały na golarka igolenie... Możliwe, że nawet w taki sposób, w jaki większość urzędów na słowo inspekcja — popłochem i paniką.
— I jak, wiesz, gdzie jechać? — zapytał, gdy wjechali z powrotem między pola.
— Według gospodarza, jeśli dwa razy skręcimy w lewo, a potem wybierzemy środkową drogę, wyjedziemy na asfaltówkę. Skręcamy w lewo i po jakimś kilometrze mają być drogowskazy.
Na całe szczęście, gospodarz poinstruował ich tak dobrze, że niecałe piętnaście minut potem jechali już po drodze, którą łapał GPS. Bestialskie urządzenie zaczęło wydawać z siebie krótkie dźwięki, a potem beznamiętny głos powiadomił o znalezieniu satelity.
— Za dziewięćset metrów skręć w lewo — oznajmił GPS, ale Aleksandr nie ufał już jego osądom i z premedytacją pojechał prosto, co sprowokowało kolejną serię dziwnych pisków zanim znaleziono alternatywną trasę, która także została zignorowana. Dmitrij wyłączył w końcu powód ich problemów z dojazdem, mając już po dziurki w nosie trzymania go na kolanach i podtrzymywania kabelka, aby nie odłączyć przypadkowo zasilania.
O dziwo sami odnaleźli drogę do archangielskiej filli, gdy Aleksandr dostrzegł znajome okolice przez zupełny przypadek. Wydawało mu się, że już wiedział, gdzie jechać i nie pomylił się aż tak bardzo, bo tylko dwa razy wyjeżdżał ze ślepej uliczki.
— Kiedy w końcu będziemy? Kieeedy? — Dmitrij stawał się coraz bardziej zrzędliwy i zmierzły, co tylko pogarszało sytuację.
— Zaraz.
— Wcale nie.
— Tak.
— Nie.
— Dmitrij, zamknij się.
— Nie, bo nie jesteśmy jeszcze na miejscu.
— Jesteśmy. — Dmitrij spojrzał na niego powątpiewająco, ale po zerknięciu za okno, musiał przyznać rację. Rzeczywiście stali pod znajomym budynkiem, który wyglądał z zewnątrz jak najzwyklejszy biurowiec. Co więcej, przy drzwiach wejściowych wisiała tabliczka ORGANIZACJA OBRONY PRAW ŚWINEK MORSKICH oddział w Archangielsku, który skutecznie wykonywał swoją rolę — nie mieli żadnych nieproszonych gości od prawdopodobnie samego początku.
Zostawili auto niedaleko wejścia i Aleksandr ruszył przodem, by wstukać na domofonie odpowiedni kod. Przytrzymał jeszcze drzwi, żeby Dmitrij mógł wejść, po czym obaj zniknęli w środku.
Wystrój nie zmienił się ani o jotę. Te same granatowe dywany, bladoróżowe ściany i żyrandole z żarówkami święcącymi żółtym światłem. Nic specjalnego, a nawet można było mówić o skromności, jeśli wziąć pod uwagę anielską skłonność do dekoracji wnętrz. Aleksandr nadal pozostawał jedynym aniołem, o którym Dmitrij wiedział, że woli prostotę.
— Saszka! — Niski i pucołowaty anioł w czarnym garniturze pomachał im z końca korytarza. Zmierzał w ich kierunku, aż w końcu spotkali się w połowie długości. — Kopę lat, staruszku!
— Odwiesili cię, jak widzę, Siergiej.
— To już dawno. — Siergiej machnął ręką lekceważąco. — Co wam tak długo zajął dojazd?
— Zgubiliśmy się, bo jakiś idiota nie mógł znaleźć lepszego miejsca na bazę. — Zniewaga została zignorowana. Dmitrij odniósł wrażenie, że Siergiej musiał dobrze znać Aleksandra, skoro wydawał się być przyzwyczajony do jego stylu bycia i sposobów wyrażania niezadowolenia. Nie każdy tolerował słownictwo, którego nie spodziewano by się po mieszkańcu nieba.
— Aż tak się naszukaliście filii? Aleksandr, facet, gdzie jeździliście?
— Po zadupiu, Siergiej.
— A coś więcej?
— To było bardzo ładne zadupie.
Siergiej parsknął śmiechem, zginając się w pół.
— Nigdy bym się tak ładnych widoków nie spodziewał. Wszędzie tylko kurewski śnieg, pustka i jakaś hodowla błędów genetycznych z krzywymi i futrzanymi ryjami. Doprawdy, bardzo ładne zadupie.
Dmitrij próbował się powstrzymać, ale zdradliwy chichot wymknął się spod kontroli. Aleksandr spojrzał na nich spod uniesionych brwi.
— Stary, jak mi ciebie brakowało — wydusił z siebie w końcu Siergiej. — Dawno się tak nie uśmiałem. Powinieneś częściej do nas wpadać, a ty, wredoto, raz na kilka dekad się zwalisz znikąd, niespodziewanie jak Armagedon i zaraz znikasz. Dziś też przelotem?
— Niekoniecznie. Powiedzmy, że tym razem zostaję na dłużej. — To wystarczyło, żeby wzbudzić ciekawość archangielskiego urzędnika, który zamarł zdziwiony, czekając na jakiekolwiek wyjaśnienia. — Powiedz, słyszałeś może o kłopotach z trzema scenariuszami?
Dmitrij nie miał najmniejszego pojęcia, dlaczego Aleksandr nie miał żadnych oporów przed wtajemniczeniem archangielskiego urzędnika. Przecież nie powiedział nawet swoim kolegom z biura, w który region świata się udaje, a tu nagle zaczął ujawniać wszystkie aspekty ich misji, których swoją drogą było mało jak na tak skomplikowaną sprawę. A przynajmniej tak się wydawało, gdy słuchało się tego z boku.
— A zwolnili chociaż te idiotki? Osobiście bym je po prostu zabił na miejscu, skopał zwłoki dla samej satysfakcji i rzucił Fafikowi na pożarcie, bo jak tak można zapracowanym jeszcze bardziej dowalać pracy!
Dmitrij czuł, że jego mina zdecydowanie nie była inteligentna. Po raz pierwszy słyszał, żeby jakiś inny anioł niż Aleksandr wyrażał się w taki sposób. I kim był Fafik? Jakąś krwiożerczą bestią?
— Nie ma sprawiedliwości na tym świecie... — podsumował Aleksandr.
— Ano nie ma. — Wymienili ze sobą zbolałe spojrzenia. Zdecydowanie mieli dokładnie taki sam sposób rozwiązywania problemów: usunąć je z drogi. Kto ich w ogóle ustanowił aniołami i ile miał wtedy we krwi? Dmitrij nie miał pojęcia.
— Co zamierzasz zrobić z tym bagnem?
— Poczekamy i zobaczymy. Nie będę się za nimi uganiał, poczekam tutaj aż wszyscy dotrą i wtedy będziemy myśleć.
— Czeeekaj — Siergiej zmarszczył brwi — zamierzasz tutaj zostać?
— No właśnie to ci mówię.
— To tu się cała ekipa zleci! — Zgroza na twarzy Siergieja sprawiła, że Dmitrij zaczął czuć się nieswojo. Jaka ekipa?
— Daj spokój, połowa jest zawieszona za ostatnie. A nawet większość... Zostali się chyba tylko Siewastian, Wieniedykt i Anna, ale Anna stwierdziła, że ma nas gdzieś po tamtym bagnie. Nie wiem, czy ktokolwiek przyjdzie. — Aleksandr wzruszył ramionami.
Dmitrij zupełnie stracił wątek. Jakie ostatnie? Co za zawieszenie? I czemu mieliby się zlecieć? Powoli zaczynał sądzić, że tak naprawdę nie wie nic, szczególnie o życiu towarzyskim Aleksandra, o którym myślał, że nie istnieje. Co prawda jego partner nigdy nie był skory do zwierzeń i nie mówił o sobie, ale chyba w Urzędzie szemrałoby od plotek, gdyby coś było na rzeczy. Mimo że Dmitrij został mianowany na swoje stanowisko czterdzieści lat temu, a wcześniej robił za ambasadora we Francji, zdążył już się mnóstwo o swoich współpracownikach dowiedzieć. Oczywiście za ich plecami. A o Aleksandrze cisza...
— Chcesz jakieś biuro dla siebie i...?
— Dmitrij. — Dmitrij podsunął sprawnie swoje imię.
— Miło poznać, stary. Siergiej. — Uścisnęli swoje dłonie, mierząc się spojrzeniami. Kiedy Dmitrij patrzył w niebieskie oczy Siergieja, miał wrażenie, że są chłodne i puste. Zupełnie nie pasowały do cokolwiek radosnego uśmiechu i przyjaznego usposobienia. Wzdrygnął się mimowolnie. A może przesadził z przyjaznym usposobieniem?
— Ciebie też. I chyba nie będziemy potrzebować biura. Prawda, Saszka?
— Prawda.
Siergiej zerknął na Dmitrija z taką ciekawością, z jaką patrzy się na interesujący okaz w zoo.



Fiodor zaczynał mieć coraz więcej wątpliwości co do tego, czy w jego życiu wszystko było na swoim miejscu.
Oczy mu się kleiły ze zmęczenia, a ubrania drażniły ciało tak, jakby miał gorączkę. Chętnie położyłby się i zasnął snem sprawiedliwego, ale Alan miał zupełnie inne plany. I tak sterczał jak kołek, ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy, pozwalając paplaninie studentów filologii angielskiej przepływać gdzieś obok niego. Ledwo miał pojęcie, o czym rozmawiają, dlaczego to robią i czemu śmieją się z czegoś, co nawet w jednej setnej nie było śmieszne. Naprawdę nie chciał uczestniczyć w kole literackim uniwersyteckiej biblioteki, jednak bardziej nie uśmiechało mu się drażnienie Alana, gdy dopiero pogodzili się po zupełnie bezsensownej kłótni. Właściwie ich spory nigdy nie miały sensu, przynajmniej dla Fiodora, który miał siebie za bardzo skłonną do kompromisów i bezproblemową osobę.
— Wyglądasz, jakbyś zaraz miał zasnąć.
Spojrzał znacząco do chłopaka, który odważył się wygłosić taką oczywistość.
— Ej, spokojnie. Stary, nie chciałem cię obrazić. — Krótko ścięty blondyn z wielkimi, okropnymi, okrągłymi okularami wyglądał na zaniepokojonego. Zupełnie, jakby Fiodor miał zaraz mu przyłożyć.
— Jestem zmęczony — przyznał. Postarał się przy tym, żeby jego głos nie brzmiał zbyt opryskliwie czy ofensywnie. — Ale cóż, utknąłem tu. — Uśmiechnął się słabo.
— Mnie przyciągnęła dziewczyna, już drugi raz... i uwierz, że wolałbym pomagać matce przesadzać kwiatki w ogródku, niż tu siedzieć.
— A ja bym liczył delty... z radością, choć to proste jak budowa cepa i wtórne jak zapętlona piosenka.
— Matematyk?
— Botanik?
Popatrzyli na siebie ze zrozumieniem.
— Kris.
— Theo.
— Czy ciebie też gówno obchodzi literatura osiemnastego wieku? Nie, nie, nie. Dobra, nie było pytania. To pewne jak rola mitozy.
Chociaż Fiodorowi ledwo świtała w głowie nazwa, postanowił przyjąć, że rolę mitozy naprawdę można było uznać za pewną.
— Ile jeszcze do końca? — jęknął, kiedy usłyszał o Marii Antoninie i czymś, co nazywało się Gra o Tron. Nie miał pojęcia, dlaczego przywoływali ledwo mu znajomą kobietę i coś, co mogło być zarówno lekturą, jak filmem czy serialem. Leżało to daleko poza kręgiem jego zainteresowań.
Kris wzruszył ramionami w odpowiedzi. Zacisnął swoje i tak niezbyt szerokie usta w wąską linię, sprawiając, że prawie znikły. Zmarszczył brwi, zupełnie, jakby chciał przypomnieć sobie coś ważnego.
— Nie mam pojęcia, to chyba nie ma specjalnych ram czasowych.
— Ubij mnie na miejscu...
— Nie mogę, mam jeszcze coś do zrobienia i nie jest to pójście za kratki. Przykro mi, stary.
Fiodor wbił na chwilę wzrok w podłogę. Szarobure kafelki nie stanowiły pasjonującego widoku, ale i tak nie miał, co robić. Nie chciało mu się nawet rozmawiać, co zakrawało na cud.
— Wyglądasz, jakbyś miał zaraz zejść.
— Nie zdziwiłbym się... Nadrabiałem materiał i siedziałem nad nim do czwartej rano. Drugi dzień pod rząd.
— Czemu nie zgarniesz swojej laski i nie pójdziecie?
— Faceta — skorygował krótko. — Dlatego że nie chcę bardziej podpadać.
— Eee...
Niezręczna cisza zapadła na chwilę, aż prosząc się o przerwanie i rozładowanie atmosfery. Fiodor nie miał tego Krisowi za złe, w końcu nie każdy musiał akceptować wszystko. Może też nie do końca przemyślał ten szybki wyskok z bombardującym oświadczeniem, ale był tak zmęczony, że naprawdę wszystko zaczynał klasyfikować jako obojętne. 
— Spokojnie, nie rzucę się na ciebie...
— Nie, luz. Po prostu mnie zaskoczyłeś. Jesteś w porządku... Siostra mojej dziewczyny jest lesbijką, więc znoszę takie informacje łatwiej. — Kris zachichotał nerwowo. — To... Chodzi o to, że niewielu mówi takie rzeczy otwarcie.
Wymienili niepewne uśmiechy.
— Za zmęczony na skrytość — wyjaśnił Fiodor. — Serio, poszedłbym spać, ale jak na...
— Teodore! Co ty robisz?! — Rozeźlony głos Alana przerwał mu w pół zdania.
— Nic — odpowiedział zgodnie z prawdą. Co złego zrobił światu, że ostatnio wszystko musiało karać go w ten sposób? Czemu Alan wszędzie musiał widzieć coś podejrzanego? Co stało się z miłym i trochę nieśmiałym chłopakiem sprzed roku?
— Coś robisz!
— Nie wiem co.
— Nie wiesz?
— Nie wiem.
— A coś w ogóle wiesz?!
— Że nic nie wiem.
Kris parsknął cichym śmiechem, podczas gdy Alan patrzył się zdezorientowany. Odpowiedź Fiodora zupełnie zbiła go z pantałyku.
— Żartujesz sobie ze mnie?
— Nie, po prostu zadajesz głupie pytania, Alan. Daj mi spokój, padam na nos.
— No właśnie widzę. — Alan założył ręce na piersi. — Jakoś masz energię, żeby paplać w najlepsze.
— Daj spokój — powtórzył. — Nie będę się z tobą teraz kłócić. Kiedy kończycie?
— Już skończyliśmy. — Fiodor zaczynał powoli widzieć światełko w tunelu. Skoro skończyli, łóżko było coraz bardziej realne. Miękka poduszka, ciepła kołderka i wygodny materac... I co więcej, Alan porzucił chyba pomysł wypominania mu rozmowy i robienia wyimaginowanych rzeczy. — Dlatego możemy iść jeszcze do biblioteki i na zakupy, które muszę zrobić. Sam tego wszystkiego nie poniosę.
Fiodor wytrzeszczył oczy. Że co? Jakie zakupy, jaka biblioteka? Został niemal siłą zaciągnięty na spotkanie, zaszantażowany, żeby na nim zostać i ten długi dzień miał się jeszcze ciągnąć?
— Daj mu się wyspać, chłopie... — Kris zdecydował się wtrącić swoje trzy grosze, ale Alan tylko spojrzał na niego jak na coś obrzydliwego i pełzającego, a potem prychnął pod nosem i ostentacyjnie odwrócił od niego głowę.
— Theodore Serafinowy, chodź wreszcie. Szybciej wrócisz do domu. — Nie czekał na Fiodora, po prostu ruszył w kierunku wyjścia.
— No cóż, miło było poznać, Kris.
— Ciebie też. I nie daj się tak urabiać, bo ci na głowę wejdzie...
Fiodor nie zdążył powiedzieć, że chyba już to zrobił i to w tak chytry sposób, iż nie zauważył tego do momentu, w którym zaczął mu ciążyć, bo Alan znów go zawołał. Pomachał tylko Krisowi na odchodne i podążył za swoim chłopakiem. Szybko go dogonił i razem wyszli na zewnątrz.
Chłodny wiatr był dużo mocniejszy niż przed spotkaniem, a temperatura spadła o kilka stopni. Fiodor zrugał się w myślach, że nie wziął czegoś cieplejszego do ubrania. Nie można było powiedzieć tego samego o Alanie, który zwykle pamiętał o czymś takim, jak sprawdzenie prognozy pogody.
— Chodźmy na zakupy, odechciało mi się biblioteki — powiedział nagle Alan, patrząc na witryny sklepów, które mijali. — Zresztą trudno ci będzie nieść zakupy i książki jednocześnie.
Fiodorowi już cisnęło się na usta, że przecież nie ma wypisanego na czole CARITAS, żeby nosić wszystko samemu, ale w ostatniej chwili postanowił zamilknąć. Może Alan zrobił się taki zmierzły z jakiegoś powodu, o którym nie chciał mu jeszcze powiedzieć? Ciągle liczył na to, że wróci ten chłopak, z którym tak dobrze się dogadywał.
— Ale pomożesz mi, nie? — zapytał żartobliwie.
— Może. Zależy, czy będziesz grzeczny, czy nie.
Wiatr zawiał mocniej, a po jego ciele przeszły dreszcze. Wolał już dotrzeć do tego sklepu, zrobić zakupy i wrócić do domu.
— Tutaj — padła komenda. Fiodor spojrzał na wystawę sklepu, który nie zadziwiał i nie zachwycał niczym. Zwykły hipermarket. — Lubię ich owoce. — Przemilczał, że prawdopodobnie owoce są wszędzie takie same.
Zakupy poszły szybko i Fiodor spokojnie mógł powiedzieć, że nie pamiętał większości czasu spędzonego w sklepie. Jedyne, co potrafił sobie przypomnieć, to zbyt jasne światła rażące go w oczy i denerwujące piosenki puszczone przez głośniki zdecydowanie głośniej, niż odtwarzane być powinny. No i wściekły wzrok Alana, gdy uśmiechnął się do kasjerki, kiedy ta spytała, czy mają może drobne. Piekący policzek i zaszokowane spojrzenie dziewczyny też nie były czymś, co mogło mu umknąć.





2 komentarze:

  1. Booooooooooooooskie! *.*

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten Alan to zachowuje się absurdalnie :| Nie lubię typka, oby Fiodor go zostawił (swoją drogą, jak już wiem, że wiesz co to Gra o Tron, to Fiodor kojarzy mi się z Hodor). I w końcu chyba ogarnęłam że Aleksandr i Dimitrij są PRAWDZIWYMI aniołami (mam rację? mam? nie?) a nie tylko tak sobie się nazywają. Co za geniusz ja. W takim razie jestem ciekawa jak to się wszystko potoczy i kto okaże się tym "kombinatorem" (choć przyznam, że mam podejrzenia, he, he)
    Pozdrawiam, Apocalypse

    zapraszam też do siebie :3 http://just-esistenza.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń