Rozdział betowany przez Akirę.
Wypadł jak strzała z wagonu metra, przebiegł przez
peron i dopadł schodów, przy czym jakimś cudem udało mu się na nikogo nie
wpaść. Popędził na górę, przeskakując po dwa stopnie, a potem w dół ulicy,
odprowadzany zdziwionymi lub rozbawionymi spojrzeniami przechodniów.
Całe szczęście, że nie zaspał kompletnie, że miał
długie nogi i że pociąg nie przyjechał za późno! Uśmiechnął się sam do siebie.
Tak, dzisiaj chyba gwiazdy stały po jego stronie. Oczywiście, jeśli pominąć
fakt, że budzik nie zadzwonił, długo nie mógł znaleźć białej koszulki, a jakimś
dziwnym trafem sznurówki tenisówek splątały się niemożliwie. Gdyby opowiedział
komuś o tym, co go spotkało i co zawyrokował, niechybnie spotkałby się z
niedowierzającym spojrzeniem i palcem zataczającym małe kółka w okolicach
skroni, ale zdecydowanie wolał dostrzegać pozytywnie nacechowane rzeczy w całym
bagnie otaczającego go chaosu, niż dołować się stwierdzeniem: Mam cholernego
pecha.
Spojrzał na zegarek, który w pośpiechu założył do
góry nogami, i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Zdąży! Zwolnił i szybkim krokiem
wszedł na teren uczelni. Spróbował wyrównać oddech, nie był przyzwyczajony do
takich maratonów. Właściwie, jeśli chodziło o sport, był jedną, wielką
zawalidrogą — biegał wolno, nie potrafił rzucać do celu, a wszystko wypadało mu
z rąk. Grając w siatkówkę, nigdy nie zaserwował w przód, bo już samo trafienie
dłonią w piłkę zakrawało na cud. Idąc, poprawił mało oficjalną, czarną
marynarkę i torbę, która zaczynała niebezpiecznie zsuwać się mu z ramienia.
Skinął głową stojącej przed gmachem koleżance z wydziału, która pomachała mu
ręką i wróciła do lektury podręcznika, wszedł do środka i natychmiast obrał
kurs na salę wykładową. Wszystko zapowiadało się na całkiem normalny dzień w
towarzystwie sinusów, cosinusów i innych terminów matematycznych, na których
samo wspomnienie zwykłemu śmiertelnikowi wstępowała gęsia skórka na karku, a
mózg zarządzał taktyczny odwrót.
Wszedł na korytarz, na którym mieścił się jego
wydział. Stało tam kilka osób, do których się uśmiechnął, ale nie zatrzymał
się, żeby z nimi porozmawiać. Zamiast tego otworzył drzwi na salę i przytrzymał
je koledze z roku, który ręce miał zajęte przez pudełko śniadaniowe, paczkę
chipsów trzymaną opuszkami lewej ręki i półtoralitrową butelkę wody mineralnej.
Pod pachą trzymał torbę, która dziwnie szeleściła, więc nie trudno było się
domyślić, że ma w niej więcej jedzenia.
— Łysolek wścieknie się, jeśli znów będziesz chrupał
na jego wykładzie — ostrzegł.
— Jeśli skróci czas swojego monologu, żebym mógł coś przekąsić przed południem, to mogę negocjować zmniejszenie racji żywnościowych. — Andrew Butterfly, zwany też Żarłokiem, był pokaźnym rudym mężczyzną, który posiadał w żołądku nieodkrytą dotąd próżnię. Potrafił pochłonąć na raz takie ilości jedzenia, które mogły innym z powodzeniem wystarczyć na cały dzień. Jego nazwisko było przyczyną wielu żartów, ponieważ nie należał do najlżejszych osób, wręcz przeciwnie. Przerósł wszerz każdą osobę, która studiowała na ich wydziale.— Daj spokój, Theo. Mam głodować? — zapytał ze zgrozą. — I to wtedy, kiedy mama przyniosła kotleciki w sosiku? — Potrząsnął lekko trzymanym przez siebie pojemnikiem.
— Jeśli skróci czas swojego monologu, żebym mógł coś przekąsić przed południem, to mogę negocjować zmniejszenie racji żywnościowych. — Andrew Butterfly, zwany też Żarłokiem, był pokaźnym rudym mężczyzną, który posiadał w żołądku nieodkrytą dotąd próżnię. Potrafił pochłonąć na raz takie ilości jedzenia, które mogły innym z powodzeniem wystarczyć na cały dzień. Jego nazwisko było przyczyną wielu żartów, ponieważ nie należał do najlżejszych osób, wręcz przeciwnie. Przerósł wszerz każdą osobę, która studiowała na ich wydziale.— Daj spokój, Theo. Mam głodować? — zapytał ze zgrozą. — I to wtedy, kiedy mama przyniosła kotleciki w sosiku? — Potrząsnął lekko trzymanym przez siebie pojemnikiem.
Fiodor spojrzał z powątpiewaniem na pudełko
śniadaniowe. Kotlety? I to w czymś, w czym wszyscy normalni ludzie
przechowywali kanapki?
— Żeby nikt nie zakosił — wyjaśnił Andrew z dumą.
— Rozumiem. — Wcale a wcale nie pojmował ani pomysłu
przyniesienia kotletów na salę wykładową, ani chowania ich aż tak zmyślnie. Nie
na darmo mówią, że syty głodnego nie zrozumie. Chociaż do sytuacji bardziej
pasowałoby stwierdzenie, iż normalny człowiek nie zrozumie takiego z czarną
dziurą w trzewiach.
Fiodor zamknął wreszcie drzwi za Andrewem, podwędził
z paczki kilka chipsów za fatygę i pognał zająć swoje miejsce, odprowadzany mało
oryginalnymi wyzwiskami. Usiadł jak zwykle w przedostatnim rzędzie i pomachał
Żarłokowi, który z wielkim oburzeniem zajął pierwsze lepsze miejsce z boku w
środku sali.
Wyciągnął gruby i sfatygowany zeszyt w twardej
okładce oraz coś do pisania. Sprawdził, czy nie przyszła do niego żadna
wiadomość na komórce i zdziwił się, kiedy okazało się, że nic nie dostał.
Czyżby jego drugiej połówce też się zaspało, skoro nie wysłał mu
rytualnego „owocnych obliczeń”? Pokręcił głową i wpatrzył się w duże
drzwi, czekając na wykładowcę. Sala powoli zapełniała się innymi studentami,
których lustrował leniwym wzrokiem, bawiąc się bezwiednie długopisem, aż w
końcu wszedł łysiejący już profesor, który mimo swojego wieku był najlepszym
matematykiem, jakiego Fiodor znał.
Przez całe trzy godziny wykładu czuł na sobie czyjś
wzrok. Denerwowało go to, ale nie rozglądał się, żeby przyłapać swojego
obserwatora na gorącym uczynku. Zamiast tego próbował się skupić na tym, co
było wykładane. Ostatnio przez tydzień nie było go na uczelni, więc, chcąc nie
chcąc, musiał uważać, bo nie miał najmniejszego pojęcia, o czym mówi profesor.
Chorowanie, kiedy kilka tematów zazębiało się i łączyło w jedno, zdecydowanie
nie było czymś, co lubił. Tak jak leżenie w łóżku czy metodyczne wykańczanie
jednej paczki chusteczek po drugiej. Jednak cóż począć, wredna grypa chyba
wzięła sobie za punkt honoru rozłożyć go na łopatki, ponieważ nie dała się
wyplenić żadnymi lekarstwami oprócz dobrej na wszystko zupy od miłej, starszej
sąsiadki oraz sławnego na całym świecie wyleżenia się za wszystkie czasy w
pościeli.
Gdy wykładowca wreszcie skończył swój monolog i
zakomunikował koniec wykładu, przeciągnął się, wyciągając ręce przed siebie, po
czym pozwolił im opaść z cichym plaśnięciem na blat. Wykład nie był nudny, ale
trzy godziny siedzenia w jednej pozycji sprawiły, że czuł się odrobinę zmęczony
i zastany, co minęło szybko, kiedy wyszedł z ławki i zszedł po schodach na dół
do drzwi. Zupełnie jakby dostał szybkiego kopa energii! Wątpił jednak, żeby
była to sprawka zjedzonej ukradkiem podczas omawiania pewnych zawiłości natury
obliczeniowej drożdżówki z budyniem. Choć może…? Kto wie? Może budyniówki miały
w sobie jakiś tajemny składnik?
— Theo!
Przystanął i odwrócił się do — jak się okazało —
szczupłej, niskiej blondynki w czerwonej bluzce i czarnych rurkach, która na
wykładach siadała zwykle w pierwszych ławkach i trzymała się blisko swojej
koleżanki. Uśmiechnął się do niej ciepło i poczekał, aż podejdzie do niego
bliżej. Dziewczyna była znana ze swojej nieśmiałości, przynajmniej dopóki nie
rozkręciła się rozmowa, bo wtedy okazywało się nagle, że jest niesamowitą
gadułą.
— Coś się stało, Clarie? — zapytał i nagle
przypomniało mu się coś ważnego. Skoro już dziewczyna sama do niego podeszła,
czemu nie poprosić by jej o notatki? — Masz doskonałe wyczucie czasu, właśnie
chciałem cię o coś zapytać — powiedział entuzjastycznie.
— Naprawdę? —Clarie wyglądała na zaskoczoną.
— Bo widzisz — zaczął — jakoś zachorowało mi się w
zeszłym tygodniu i zastanawiałem się, czy nie mógłbym zerknąć na twoje notatki…
— A potem poślesz je po klasie — burknęła.
Zmarszczyła brwi niezadowolona i nagle po uśmiechu nie było już śladu. — Już ja
to znam. Dam ci notatki, a potem okaże się, że ich kopie wędrują wśród tych
leni. I znów będę jedyną, która uważa. Łosia sobie znaleźliście czy co?
— Clarie, proszę — jęknął żałośnie. — Znasz mnie, w
życiu bym tak nie zrobił! O co ty mnie w ogóle posądzasz? Wszystko zostanie
tylko między nami! Nikomu nie pisnę ani słóweczka, że cokolwiek od ciebie
dostałem, no.
— Pff — fuknęła. Założyła ręce i spojrzała na niego
spod byka. — Ty mi tu czarodziej tak nie czaruj, bo wyślą ci spóźniony list do
Hogwartu.
— Będę robił ci notatki przez cały kolejny tydzień —
zaoferował. — Będziesz mogła się obijać i dać odpocząć ręce.
— Człowieku, widziałeś swoje pismo? — Clarie
popatrzyła na niego jak na idiotę. — W twoim wypadku powiedzenie, że piszesz
jak kura pazurem to komplement.
— Przepiszę na komputer! Oj no, bądź dobrą kobietą.
Proszę? Bardzo ładnie proszę? — Spróbował jeszcze raz i zatrzepotał rzęsami,
robiąc przy tym najbardziej niewinną minę, jaką potrafił. Celowo rozszerzył
przy tym swoje oczy, aż poczuł napięcie w brwiach. Może nie potrafił idealnie
udawać kota ze Shreka, ale przynajmniej się starał. Clarie najpierw zamrugała,
a potem parsknęła śmiechem.
— Jesteś niemożliwy! — Wysapała między salwami
śmiechu, które aż zginęły ją w pół. Fiodor wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— No ba! — Przeczesał włosy palcami. — W końcu to
ja!
— W dodatku skromny jak cholera... — Wciąż
chichocząc, sięgnęła do torby i po przegrzebaniu jej zawartości wyciągnęła
gruby zeszyt. — Masz. I niech ci ziemia lekką będzie.
Fiodor wziął zeszyt z zachwytem.
— Jesteś kochana!
— Jasne, jasne. — Dziewczyna machnęła ręką
lekceważąco, choć uśmiechała się lekko. — A teraz, wyzyskiwaczu notatek,
powiedz mi, co Thomas mógłby chcieć na urodziny.
Fiodor był z siebie okropnie zadowolony. Dostanie
dokładnych notatek od jednej z najpilniejszych studentek, słynącej z ogólnej
niechęci do dzielenia się nimi, można było nazwać sukcesem. Z chęcią w zamian
doradził jej, co może kupić. Thomas był jego wieloletnim kolegą i nie miał
problemu z wymyśleniem na poczekaniu kilkunastu rzeczy, które mógłby chcieć
dostać. Odradził tylko kupowanie płyty jego ulubionego zespołu, ponieważ miał
ją u siebie od dłuższego czasu i tylko czekała na zapakowanie w ozdobny papier.
Wyszli razem na korytarz. Fiodor opowiadał jej
właśnie o imprezie u Thomasa w poprzednim roku i oboje śmiali się niemal do
bezdechu, gdy zauważył idącego ku nim Alana McVines. Wyglądał jak chmura
gradowa, a gdyby jego spojrzenie mogło zabijać, Fiodor dawno padłby martwy. Co
więcej, cały zbiór morderczych sygnałów zdawał się skupiać właśnie na nim, co
było bardzo niepokojące. Czy coś przeskrobał? Wydawało mu się, że nie. Po
wykonaniu szybkiego rachunku sumienia, nadal nie wiedział, co zrobił źle. Był
wręcz pewien, że właściwie nie robił nic, co mogłoby kogokolwiek zdenerwować.
Szczególnie Alana, którego nie widział od trzech dni, a kontakt utrzymywali
tylko przez telefony.
— Porwę na chwilę. — Alan uśmiechnął się sztucznie
do Clarie, chwycił go za przegub i pociągnął mocno w stronę wyjścia z wydziału.
Tylko wyglądał na słabe chucherko. Kiedy chciał, jego uścisk potrafił być
nieziemsko silny. Fiodor zdążył jedynie uśmiechnąć się przepraszająco do
zdziwionej dziewczyny, po czym został wyciągnięty na zewnątrz.
— Co ty wyprawiasz... — zaczął, ale nie skończył,
ponieważ przerwano mu bez pardonu.
— Znów to robisz! Znów!
— Znowu robię co? — Zamrugał zdziwiony,
bo przeszło mu przez myśl, że może to tylko sen, że może usnął na wykładzie.
Ale nie. Wszystko zdawało się być jawą. — Przecież tylko rozmawiałem z Clarie.
— Nie udawaj, że nic się nie stało!
— Ale co się stało?
— Już ty dobrze wiesz!
— Nie wiem!
— Flirtowałeś z nią! — Alan dźgnął go palcem w
pierś. — Przecież widziałem!
— Nic nie widziałeś, Al. Po prostu pytałem o
notatki. Dobrze wiesz, że byłem chory i musiałem skądś je wziąć.
— I wziąłeś! Przy okazji podrywając pierwszą lepszą,
która ci się napatoczyła. Z tobą to tak zawsze! Z oczu spuścić tylko wystarczy.
— Ściszył głos, bo przechodziła obok nich grupka studentów, po czym syknął: —
Już ja cię znam.
Fiodor zaczynał nabierać chęci do ucieczki. Alan w
ogóle go nie słuchał, a zamiast tego oskarżał o jakieś bzdury i do tego coraz
bardziej się nakręcał, czyli wszystko było jak zawsze, gdy zaczynały się
jakiekolwiek sprzeczki czy problemy.
— Al, naprawdę tylko pożyczałem zeszyt. Może
rozmawialiśmy jeszcze trochę o zbliżających się urodzinach Thomasa, ale
naprawdę nie podrywałem tej dziewczyny. Nie mogę już z nikim rozmawiać? —
Czasami Fiodor zastanawiał się, dlaczego zawsze, gdy nawiązywał z kimś miłą
rozmowę, Al musiał pojawiać się na horyzoncie i odciągać go na bok, a potem
urządzać wyrzuty. Widocznie nie miał w tym temacie szczęścia. — Przecież sam
masz znajomych, śmiejesz się z nimi i rozmawiasz. Czemu zabraniasz mi robić
tego z moimi?
— Nigdy niczego ci nie zabraniałem. To ty
zachowujesz się jak typowy napaleniec. Ba! Rosyjski lowelas, który podrywa
każdego w zasięgu wzroku, szpanując swoim dziwacznym akcentem.
— Al, czy dramaty, które omawiacie, nie wyżarły ci
mózgu? — Wiedział, po prostu wiedział, że to wywoła burzę i Alan wścieknie się
dużo bardziej, ale nie mógł się powstrzymać przed komentarzem. Ta rozmowa
sprowadzała się do czystego absurdu i bezpodstawnych oskarżeń, a tego
nienawidził. Brak logiki tylko go irytował, bo wolał, gdy wszystko było jasne i
z czegoś wynikało. Ot, cecha większości matematyków.
Zaczął w myślach odliczać od tysiąca w dół,
puszczając mimo uszu monolog Alana, który nie różnił się prawie niczym od
poprzednich, jakie zdarzało mu się wysłuchiwać.
Aleksandr rozsiadł się wygodnie na jednym z czterech
miękkich krzeseł przy kawiarnianym stoliku ustawionym pod wchodzącym na ulicę
oknem. Podczas gdy w środku było ciepło, za szybą mróz szczypał w policzki,
śnieg prószył prosto w twarz, a lodowaty wiatr zdawał się przenikać przez
wszystkie warstwy ubrań. Pogoda nie tak niezwykła, jeśli wziąć pod uwagę, że
wszystko miało miejsce pod koniec listopada w Archangielsku.
Czekał. Co jakiś czas zerkał na powieszony na
ścianie plastikowy zegar i bębnił nieustannie palcami w blat stolika,
wystukując jakąś znaną tylko sobie niecierpliwą melodię. Czarna skórzana
kurtka, którą kupił, ponieważ Siewa przez pół godziny marudził mu nad uchem,
wisiała na oparciu sąsiedniego krzesła i suszyła się powoli. Nigdzie mu się nie
śpieszyło, nawet specjalnie przyszedł później. Doskonale wiedział, że ktoś, na
kogo czekał, spóźni się o co najmniej pół godziny i od razu zacznie narzekać na
wszechobecną zimę.
Kiedy na zegarze wybił kwadrans po szóstej, drzwi,
na które miał dobry widok ze swojego miejsca, otworzyły się z rozmachem. Do środka
wpadł podmuch zimnego powietrza wraz z chmarą drobniutkich śnieżynek i
towarzyszącym temu wszystkiemu zziębniętym przybyszem. Natychmiast rozpoznał
osobę, która, rozejrzawszy się po kawiarni, zaczęła lawirować ku niemu między
innymi stolikami.
Wyjątkowo niesforne blond włosy Dmitrija wymykały
się z pozornie niedbałego kucyka, dzięki czemu wyglądał, jakby dopiero wstał z
łóżka, czyli tak jak zawsze. Ciemny płaszcz upstrzony bielą na barkach i prawym
ramieniu upodabniał go do nudnego urzędnika, a do pełni obrazu brakowało mu
tylko eleganckiej aktówki ze srebrnymi karabińczykami. Nie odbiegało
to zbyt bardzo od rzeczywistości, bo Dmitrij był urzędnikiem, jednak żaden
szary obywatel nie nazwałby pełnionego przez niego urzędu nudnym.
— Ale mróz — jęknął szef Działu Wcielania, kiedy
zdjąwszy płaszcz i rzuciwszy go niedbale na wolne miejsce, opadł na krzesło
naprzeciwko Aleksandra.
— Mróz — zgodził się jego przyjaciel i podsunął mu
niemal pod sam zaczerwieniony nos kubek jeszcze parującej lekko czekolady, a sam
upił łyk dobrze zaparzonej i słodzonej kawy. Przezornie zamówił wcześniej to,
co prawdopodobnie chciałby wziąć Dmitrij.
Nie przypadkiem spotykali się akurat w tym miejscu.
Bywali tam już wcześniej, podczas ubiegłorocznej kontroli Archangielskiej Filii
i oboje polubili przyjemną kawiarnię, w której na przekór przyjaznemu wyglądowi
bywało niewiele ludzi.
— Jeśli następnym razem będę chciał wziąć sobie
urlop w listopadzie, możesz mnie kopnąć. — Dmitrij strzepnął śnieg z opadającej
mu na oczy przydługiej grzywki i wpatrzył się morderczym wzrokiem w topiącą się
w błyskawicznym tempie na stoliku małą bryłkę śniegu.
— Nie lubię zimy — oświadczył, jakby nie było
to oczywiste.
Aleksandrowi zima była obojętna wraz z wszystkimi
jej atrybutami. Pora roku jak każda inna, tylko znacznie chłodniejsza i
wymagająca powciągania na siebie swetrów, założenia grubej kurtki i okręceniu
się szczelnie szalikiem. Nie czynił z tych zimowych rytuałów niczego wielkiego
ani nie witał ich z przesadnym dramatyzmem jak Dmitrij.
— Żebyś mi potem oddał? — prychnął i przeczesał
palcami lewej ręki długie, czarne włosy, żeby sprawdzić, czy zdążyły już
wyschnąć. Wyschły. — Albo wypominał przez kilka wieków? Daj spokój,
Dima.
— Zamawiasz coś? — spytał nagle z zupełnie innej
beczki, widząc idącą w ich stronę kelnerkę w granatowym golfie i spodniach oraz
w białym fartuszku, z notatnikiem i długopisem w dłoni. Była to ta sama
kobieta, która przyniosła jego poprzednie zamówienie.
— Struclę jabłkową — fuknął nadal rozeźlony na
wszystko i wszystkich, a w szczególności na mokry śnieg, Dmitrij. Humor nie
poprawił mu się nawet wtedy, kiedy kilka minut potem wylądował przed nim
talerzyk z ciastkiem i elegancki widelczyk. Wziął go tylko w swoje szczupłe
palce i dziobnął w sam środek dużego kawałka.
Szef Działu Tworzenia spojrzał z politowaniem
na swojego przyjaciela i odwrócił wzrok. Dobrze wiedział, że ciasto poprawi mu
humor i wystarczyło tylko trochę poczekać. Omawianie czegokolwiek z rozeźlonym
i zmierzłym Dmitrijem było z góry skazane na niepowodzenie, a Aleksandr nie
miał ochoty się denerwować.
Zerknął na ulicę za oknem. Już od dawna było
ciemno, a ulicę oświetlały ustawione regularnie latanie, świecące jasnym i
ciepłym światłem. Ludzie śpieszyli się jak mrówki w mrowisku, biegając z
różnymi pakunkami, torbami i reklamówkami to w lewo, to w prawo i trajkocząc
między sobą w dwójkach, trójkach czy większych grupkach lub
milcząc, wlekli się samotnie. Każdy z nich, co jakiś czas zerkał na
oświetlone witryny sklepów. Cóż się dziwić dużemu ruchowi. Wzdłuż długiego
deptaku ciągnęły się całe rzędy sklepów z przeróżnymi rzeczami, klubów,
restauracji i kawiarni, co ściągało tutaj większość pobliskich mieszkańców i
nie tylko. Archangielsk był w końcu miastem uniwersyteckim, co sprawiało, że
wieczorami całe grupy studentów wychodziły na poszukiwania jakiegoś zajęcia.
Wcale im się nie dziwił, bo przesiadywanie na stancji wśród książek czy w
akademiku mogło wydawać się mniej atrakcyjne od wyjścia. Nie przeszkadzał w tym
nawet mróz, do którego siłą rzeczy trzeba się było przyzwyczaić.
— No, to w czym rzecz, Saszka?
— Jurij zaczyna się rzucać. Według niego mamy w
końcu zabrać się do roboty. — Mimo że ujął to w bardzo ogólny sposób, wiedział,
że jego przyjaciel załapie, o co mu chodziło. A przynajmniej powinien.
— A mamy w ogóle co robić? — Brwi Dmitrija
powędrowały w górę. — Sam powiedział, żeby dać temu trochę czasu, bo może nic
nie popierdoliło się aż tak bardzo. Znów okres napięcia przedmiesiączkowego czy
co?
— Dima, PSM to on ma zawsze. Ważniejsze od stopnia
porypania Jurija jest to, że dostaliśmy zielone światło i mamy wypieprzać w
teren.
Ton Aleksandra wskazywał na to, że powinni ruszyć
się w tej chwili, ale oboje w dalszym ciągu siedzieli. Dalej im się nie
śpieszyło i byli tego świadomi. Najpierw powinni ułożyć jakikolwiek plan
działania, a dopiero potem wychodzić na mróz, o ile w ogóle przystąpią do
realizacji akurat dzisiaj, co było tak wątpliwe, jak śnieg w lecie.
— W takim razie, przydałoby się ustalić, co w ogóle
robimy. Wymyśliłeś coś, Saszka? Idę o zakład, że powiesz: Znajdźmy, ubijmy i
zapomnijmy. Co? Dobrze cię znam, wredoto.
Aleksandr wywrócił oczyma i prychnął, choć
rzeczywiście rozważał takie wyjście. Oszczędziłoby im to gonienia, łażenia i
robienia nie wiadomo czego przez nie wiadomo jak długi czas.
— Dziś dzień dobroci dla zwierząt, więc nie —
oświadczył w końcu. Nie wspomniał o tym, że Jurij definitywnie
zakazał pójścia na skróty, jeśli będzie istniało inne wyjście z
sytuacji. Na nieszczęście w większości przypadków było gdzieś inne rozwiązanie. —
Weźmy i ich najpierw znajdźmy, a potem się zastanówmy, co dalej.
— Czyli bez zabijania?
— Zobaczymy.
— Przyznaj się, masz plan!
— Nie bardzo — napił się spokojnie kawy, nie
zważając na to, że Dmitrij patrzył na niego z wyczekiwaniem — ale kto wie, co
się okaże, wiec nie ma co za dużo myśleć. Nigdy nikt tak bardzo nie spieprzył
sprawy ze scenariuszami, Dima.
— Nigdy? Daj spokój, ktoś musiał kiedyś coś
pomieszać czy zgubić!
— Pomieszać nie... Co do zgubienia, to owszem. Ale
wtedy praktycznie nic się nie dzieje, bo podpina się człowieka pod Plan od nowa
i koniec tematu. A tutaj możemy zgadywać. Co prawda prawie musiałem wyszarpać
ze szponów tych idiotek te przemieszane scenariusze, jednak w końcu udało mi
się je dostać i...
— Hej — przerwał mu Dmitrij. — Chcesz mi powiedzieć,
że dopiero teraz zainteresowałeś się papierami? Po dwudziestu
dwóch latach? Myślałem, że od początku miałeś scenariusze u siebie!
— Czy ciebie powaliło? — Aleksandr spojrzał na niego
z powątpiewaniem. — Jurij powiedział, żeby odłożyć to na potem, więc odłożyłem.
Przecież scenariusze nie zające, nóżki im nie urosną i nie spierniczą. Sam
wspominałeś, co mówił. Że sprawa musi się rozwinąć. To po co wyskakiwać przed
szereg?
Dmitrij otworzył usta i zaraz je zamknął. Chciał coś
powiedzieć, ale się rozmyślił. Rozumowanie Aleksandra miało swój sens.
— W każdym razie. Wyciągnąłem je od tych idiotek i
zobacz... — Aleksandr schylił się do torby, która leżała oparta o nogę
krzesła, i wyciągnął z niej czarną teczkę. Dmitrij skrzywił się nieznacznie.
Nie lubił zamiłowania Aleksandra do czerni. Czarne spodnie i buty, czarna
kurtka, torba i czarne włosy. Tylko oczy dziwnie odstawały od reszty. Były
zielone i przypominały Dmitrijowi trawę. Intensywne kolory niezmiennie od
mileniów pozostawały cechą aniołów i diabłów. — To wygląda na
okropny stek bzdur. — Rzucił teczkę na stół. Plasnęła głucho w blat. — Jest
tylko jedna cecha wspólna tego wszystkiego. Archangielsk.
— To dlatego tu siedzimy?
— Otóż to. Pomyślałem, że po co ganiać ich po
świecie, skoro i tak prędzej czy później wylądują tutaj. Poczekamy sobie na
nich. Ciesz się, bo to będzie oznaczało więcej urlopu dla nas.
Dmitrij nie odpowiedział, ale wziął do rąk teczkę i
wyjął z niej scenariusze. Wyglądały niepozornie. Dziewięć spiętych po trzy
kartek. Wziął pierwszy z nich. W nagłówku wielkimi literami było napisane: CHOI
JI HYUN.
JiHyun nie miał pojęcia, czy już może nazwać swoje
życie kompletnie popieprzonym i bezsensownym, czy wypadałoby jeszcze trochę
poczekać, żeby się w takim przekonaniu utwierdzić. Nic nigdy nie szło zgodnie z
planem i komplikowało się zawsze, gdy myślał, że wszystko znalazło swój rytm.
Jego dzieciństwo było spokojne do czasu, gdy skończył szesnaście lat. Sam nie
wiedział, co sprawiło, że uciekł z domu, a kiedy go w końcu sprowadzono z
powrotem, nie wykazywał prawie żadnego zaangażowania w naukę czy biznes.
Zachowanie JiHyuna różniło się tak bardzo od tego, do którego przywykli wszyscy
wokół, że podejrzewano nawet choroby psychiczne. Sam JiHyun nie sądził, żeby w
jego głowie działo się coś niewłaściwego. Po prostu wreszcie przestał
udawać kogoś, kim nie był, a kim rodzice chcieliby, by był. Zawsze interesowało
go wiele rzeczy, począwszy od polityki, idąc przez biologię i chemię, a na
sportach ekstremalnych kończąc. Uwagę JiHyuna przykuwało momentalnie wszystko,
co odstawało od normy i czego jeszcze nie znał. Chwytał się wielu rzeczy, z
czego niewiele udawało mu się zdziałać, ale rzadko się poddawał w czymkolwiek.
Prawie że regularnie łamał sobie różne części ciała, dostawał kary czy mandaty
albo też wysłuchiwał kazań i wrzasków rodziny. Nikt tak naprawdę nie
spodziewał się, że wyrośnie z niego coś takiego. Nie było osoby, która
przewidywałaby, że za młodu ciapowata beksa okaże się diabelnie dobrym
kombinatorem; mężczyzną z zamiłowaniem do podróży i nowych wrażeń.
Dzień, w którym wpadł na zupełnie dziwny pomysł,
przyszedł jak każdy inny — zgodnie z kalendarzem i
przewidywaniami. Nie było fajerwerków, trzęsienia ziemi czy
jakichkolwiek innych znaków wskazujących na to, że miało dziać się coś
niezwykłego. JiHyun po prostu przeglądał z nudów jeden z atlasów geograficznych
młodszej siostry i gdy dotarł do Rosji, coś zaskoczyło w jego mózgu. Zupełnie
jakby ktoś zapalił lampkę. Nie wybiegł jednak z domu i nie wrzasnął niczego podobnego
do „eureka”, a zamiast tego zmarszczył nieznacznie czoło i pogrążył się w
myślach.
Rosja wydawała mu się od zawsze ciekawym państwem, a
syberyjskie pejzaże zachwycały go swoim pięknem i całym tym śniegiem. Czemu by
nie spróbować tam pojechać? Co stało na przeszkodzie, żeby pozwiedzać?
Obietnice.
Westchnął ciężko.
— Co tak wzdychasz? — Odwrócił się w stronę Miyoung,
która stanęła w drzwiach ubrana w nową sukienkę. Nigdy nie pojmował zamiłowania
swojej matki i dwóch sióstr do mody. Właściwie, pal licho, jeśli byłoby to
tylko to. Uwielbiały otaczać się okropnie drogim wszystkim, co mogło być
pośrednią przyczyną siwizny ojca. Nie chciały choćby dotknąć niczego, co nie
było markowe, nowe i zazwyczaj wyjątkowo okropne, jeśli chodzi o opinię
JiHyuna. — Chyba nic nie kombinujesz?
— Ja? W życiu! — JiHyun doskonale potrafił udawać
urażonego. Tak jak i szczęśliwego, smutnego, wściekłego, spokojnego,
rozbawionego, znudzonego, zdegustowanego, poirytowanego, zainteresowanego,
zafascynowanego, podminowanego, ułożonego, porządnego, pedantycznego,
ciapowatego, przemądrzałego, wyniosłego, dystyngowanego czy skromnego. Wszystko
zależało od tego, co chciał w danej chwili osiągnąć. W rzeczywistości
przysparzało mu to trudności w określeniu cech, które naprawdę go określały.
— I tak ci nie wierzę. — Jego młodsza siostra już
dawno nauczyła się, że kogo jak kogo, ale jego trzeba brać na dystans i
obserwację, bo to, że mówi jedno, nie znaczy, że nie zrobi trzeciego, co mu na
myśl przyjdzie. — Tata cię prosił, żebyś nic nie wyciął. Oczekuje, że naprawdę
pójdziesz na te studia.
Tak naprawdę, te studia były mu kolcem w pięcie. Nie
miał najmniejszego zamiaru na nie iść, w szczególności, gdy mógł robić wiele
innych interesujących rzeczy. Rosja wydała mu się nagle sto razy bardziej interesująca,
no i leżała wystarczająco daleko od Seulu, żeby nie miał nad sobą rozeźlonego
ojca, poirytowanej matki i rozpieszczonych do granic bólu młodszych sióstr.
— O nic się nie bój, mam plan. — Miyoung straciła
nadzieję. To, że jej brat ułożył jakiś plan, znaczyło, że można się
spodziewać niemal wszystkiego, nawet jego samego w statku kosmicznym przed ich
domem.
Fiodor czasem zastanawiał się, czemu wszyscy unikają
wołania na niego rosyjskim imieniem, a zamiast tego wybierają jego angielski
odpowiednik — Theodore — który i tak skrócili sobie do prostego Theo. Wszystko
podziało się za sprawą Thomasa i rozprzestrzeniło jak AIDS w Afryce w ostatnim
wieku. Mówili tak do niego wszyscy, od przyjaciół, przez rodzinę, która się o
tym dowiedziała, po dalszych znajomych i nawet Alana.
—Theodore Serafinowy, czy ty mnie słuchasz? —Fiodor
zastanawiał się nad tym szczególnie w tych momentach, gdy łączono Theodore z
jego rosyjskim nazwiskiem. Makabra lingwistyczna. Podłość. Ohyda. Nienawidził
tego, ale cierpliwie znosił ze stoickim spokojem, ponieważ cierpliwość była
jego mocną stroną.
— Słucham — potwierdził.
— Nie słuchasz! — Alan zaczynał się powoli robić
czerwony na twarzy. Zastanawiało to Fiodora, ponieważ na twarz chłopaka
zazwyczaj najpierw wychodziły plamki, które dopiero potem łączyły się w jedno.
Tak czy inaczej, oznaczało to, że zaczynało robić się nieciekawie.
Alarm, który ustawił w swoim telefonie, żeby nie
spóźnić się na kolejny wykład, uznał za wybawienie.
Alan zmierzył go wściekłym spojrzeniem.
Fiodor uciekł do klasy, wykrzykując, że nie może się
spóźnić.
Był uratowany przynajmniej od Alana, co jednak nie
uchroniło go przed wywrotką na stopniach w sali, przy czym roześmiał się ciepło
i powiedział przypatrującemu się koledze, że przynajmniej tym razem nie skręcił
sobie nadgarstka ani nie zwichnął nogi. Potrafił cieszyć się życiem, czego
nauczenie polecał każdemu pechowcowi. Należało być przede wszystkim
optymistą.
Tego samego dnia został potrącony przez rower i
skradziono mu portfel.
Po pierwsze, uwielbiam Fiodora! I wolę tą wersję imienia niż Theodore! Zdecydowanie!
OdpowiedzUsuńPo drugie, nie mam pojęcia jak wpadłaś akurat na pomysł osadzenia akcji w ROSJI, ale jest fajnie.
Po trzecie, całe to opowiadanie już od początku jest tak groteskowe... Że już mi się podoba.
Po czwarte, naprawdę gratuluję Ci wyobraźni Ichi. I szczerze powiedziawszy dziwi mnie, że nie osadziłaś wszystkiego w Niemczech ;p
Po piąte, kocham Cię i wysyłam Ci intergalaktycznego hug'a! Bo nadmiar miłości jeszcze nikomu nie zaszkodził! <3 xD
Sui-chan
Po raz pierwszy chyba zdarzyło mi się zajrzeć na bloga, przeczytać pierwsze zdanie „tak z ciekawości”, a w minutę później (choć z pewnością minuta to nie była) uświadomić sobie, że przeczytałam już cały rozdział. Wciąga to to niesamowicie. Masz tak lekki styl, że mogłabyś opisywać paczkę zapałek, a mi i tak pewnie by się spodobało. Jedyna moja rada – nie przesadzaj z tymi opisami. Wychodzą Ci świetnie, wszyscy już to wiemy, domyślam się, że masz do tego talent albo porządne doświadczenie, natomiast czasem chciałoby się nieco więcej akcji. Taka refleksja przyszła mi właściwie dokładnie w czasie czytania sceny w kawiarni, wszystkie inne były odpowiednio dynamiczne i nie przynudzały :) A tak poza tym, to Theo pokochałam od pierwszego wejrzenia, a reszta bohaterów też zapowiada się bardzo ciekawie.
OdpowiedzUsuńJeej! A już myślałam, że nie znajdę nic ciekawego do czytania wśród tych wszystkich blogów ;)
A tak przy okazji, wkradł Ci się mały błąd. Adrew mówi „Mam godować?!” zamiast „Mam głodować?!” i przez chwilę nawet zastanawiałam się, jak takie „godowanie” miałoby wyglądać ;)
I jeszcze coś, co może być błędem, ale nie musi – Sprawdzałaś, czy na uczelniach w Rosji są dzwonki? W Polsce nie ma, w Stanach też, o czym zostałam kiedyś brutalnie powiadomiona (też z tym zawaliłam w swoim opowiadaniu ;p), natomiast co do Rosji – nie mam pojęcia. Bardzo ciekawy kraj sobie wybrałaś jako miejsce akcji ;) Tylko imiona i nazwiska zabijają!
Pozdrawiam i czekam na dalsze rozdziały ;*
Fancy [what-dies-last]
Rzecz w tym, że na razie bohaterowie są rozrzuceni po całym świecie, a Theo w chwili obecnej koczuje w UK... W Rosji wszystko się zapnie na zamek, że się tak wyrażę ;) Te dzwonki muszę sobie sprawdzić, dzięki za podrzucenie informacji i wyłapanie błędu! Wezmę pod uwagę także Twoją radę. Tacy czytelnicy to skarb.
UsuńSama lubię Theo i to nawet bardzo. Właściwie uważam, że większość bohaterów w tym opowiadaniu wyszła mi w miarę sympatycznie!I w sumie nie wiem, czy Fiodor zostanie ostatecznym faworytem, bo jeszcze wiele postaci się pojawi i odegra swoje role ;)
Nadrobiłam sobie prolog i rzecz zaczyna się całkiem ciekawie ! Zresztą, Rosja jako miejsce akcji - to już samo w sobie wydaje się oryginalne. Trochę gubię się jeszcze w tej narazie krótkiej historii, ale z czasem powinno byc lepiej.
OdpowiedzUsuńMiłego pisania !
P.S. Chyba zamiast 'AIDS' napisało Ci się 'ADIS' ;)
Gdzież ty tu schowała ramkę do obserwowania?
Witaj Ichi!
UsuńOstatnim czasem coraz mniej powstaje katalogów gromadzących literaturę oraz wszelakie dzieła pisane. Te, które istnieją podupadają, zachodzą kurzem, zostają zaniedbywane... Lecz powstał nowy spis! Zapoznaj się z regulaminem, zgłoś się w odpowiedniej kategorii i gotowe. Chciałabym Ci zaproponować członkostwo Twojego bloga w moim spisie. Decyzja należy do Ciebie.
Pozdrawiam,
wor-opowiadan.blogspot.com
Kiedy, kiedy, kiedy ?!
OdpowiedzUsuńJuż się pisze, już się pisze ; )
UsuńMasz bardzo przyjemny styl pisania. A przynajmniej dla mnie :)Uwielbiam postacie, które mają pecha. No i jeszcze Zico na szablonie! Normalnie umarłam, jak go zobaczyłam.
OdpowiedzUsuńPozwolisz, że nominuję Cię do Liebster Award? (szczegóły są u mnie http://dziedzicmroku.blogspot.com/)
Pozdrawiam
~Arcanam~
Muszę to skomentować pod tym rozdziałem:
OdpowiedzUsuńTwój styl pisania jest świetny, a postacie takie... sympatyczne. Tylko ciężko sobie je wyobrazić wizualnie, ale może się to wkrótce zmieni. No i oczywiście
" Jednak cóż począć, wredna grypa chyba wzięła sobie za punkt honoru rozłożyć go na łopatki, ponieważ nie dała się wyplenić żadnymi lekarstwami oprócz dobrej na wszystko zupy od miłej, starszej sąsiadki oraz sławnego na całym świecie wyleżenia się za wszystkie czasy w pościeli. "
Zamiłowanie do renesansowo długich zdań! A Rosja? Kocham! W swoich opowiadaniach zawsze muszę wpleść jakiegoś rosyjskiego bohatera, a ten akcent jest po prostu zniewalający <3 Dobra, idę czytać 2 rozdział!