niedziela, 21 lipca 2013

Rozdział pierwszy, w którym Fiodor ma pecha jak zwykle, a Dmitrij narzeka na zimę


Rozdział betowany przez Akirę.




Wypadł jak strzała z wagonu metra, przebiegł przez peron i dopadł schodów, przy czym jakimś cudem udało mu się na nikogo nie wpaść. Popędził na górę, przeskakując po dwa stopnie, a potem w dół ulicy, odprowadzany zdziwionymi lub rozbawionymi spojrzeniami przechodniów.
Całe szczęście, że nie zaspał kompletnie, że miał długie nogi i że pociąg nie przyjechał za późno! Uśmiechnął się sam do siebie. Tak, dzisiaj chyba gwiazdy stały po jego stronie. Oczywiście, jeśli pominąć fakt, że budzik nie zadzwonił, długo nie mógł znaleźć białej koszulki, a jakimś dziwnym trafem sznurówki tenisówek splątały się niemożliwie. Gdyby opowiedział komuś o tym, co go spotkało i co zawyrokował, niechybnie spotkałby się z niedowierzającym spojrzeniem i palcem zataczającym małe kółka w okolicach skroni, ale zdecydowanie wolał dostrzegać pozytywnie nacechowane rzeczy w całym bagnie otaczającego go chaosu, niż dołować się stwierdzeniem: Mam cholernego pecha.
Spojrzał na zegarek, który w pośpiechu założył do góry nogami, i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Zdąży! Zwolnił i szybkim krokiem wszedł na teren uczelni. Spróbował wyrównać oddech, nie był przyzwyczajony do takich maratonów. Właściwie, jeśli chodziło o sport, był jedną, wielką zawalidrogą — biegał wolno, nie potrafił rzucać do celu, a wszystko wypadało mu z rąk. Grając w siatkówkę, nigdy nie zaserwował w przód, bo już samo trafienie dłonią w piłkę zakrawało na cud. Idąc, poprawił mało oficjalną, czarną marynarkę i torbę, która zaczynała niebezpiecznie zsuwać się mu z ramienia. Skinął głową stojącej przed gmachem koleżance z wydziału, która pomachała mu ręką i wróciła do lektury podręcznika, wszedł do środka i natychmiast obrał kurs na salę wykładową. Wszystko zapowiadało się na całkiem normalny dzień w towarzystwie sinusów, cosinusów i innych terminów matematycznych, na których samo wspomnienie zwykłemu śmiertelnikowi wstępowała gęsia skórka na karku, a mózg zarządzał taktyczny odwrót.
Wszedł na korytarz, na którym mieścił się jego wydział. Stało tam kilka osób, do których się uśmiechnął, ale nie zatrzymał się, żeby z nimi porozmawiać. Zamiast tego otworzył drzwi na salę i przytrzymał je koledze z roku, który ręce miał zajęte przez pudełko śniadaniowe, paczkę chipsów trzymaną opuszkami lewej ręki i półtoralitrową butelkę wody mineralnej. Pod pachą trzymał torbę, która dziwnie szeleściła, więc nie trudno było się domyślić, że ma w niej więcej jedzenia.
— Łysolek wścieknie się, jeśli znów będziesz chrupał na jego wykładzie — ostrzegł.
           — Jeśli skróci czas swojego monologu, żebym mógł coś przekąsić przed południem, to mogę negocjować zmniejszenie racji żywnościowych. — Andrew Butterfly, zwany też Żarłokiem, był pokaźnym rudym mężczyzną, który posiadał w żołądku nieodkrytą dotąd próżnię. Potrafił pochłonąć na raz takie ilości jedzenia, które mogły innym z powodzeniem wystarczyć na cały dzień. Jego nazwisko było przyczyną wielu żartów, ponieważ nie należał do najlżejszych osób, wręcz przeciwnie. Przerósł wszerz każdą osobę, która studiowała na ich wydziale.— Daj spokój, Theo. Mam głodować? — zapytał ze zgrozą. — I to wtedy, kiedy mama przyniosła kotleciki w sosiku? — Potrząsnął lekko trzymanym przez siebie pojemnikiem.
Fiodor spojrzał z powątpiewaniem na pudełko śniadaniowe. Kotlety? I to w czymś, w czym wszyscy normalni ludzie przechowywali kanapki?
— Żeby nikt nie zakosił — wyjaśnił Andrew z dumą.
— Rozumiem. — Wcale a wcale nie pojmował ani pomysłu przyniesienia kotletów na salę wykładową, ani chowania ich aż tak zmyślnie. Nie na darmo mówią, że syty głodnego nie zrozumie. Chociaż do sytuacji bardziej pasowałoby stwierdzenie, iż normalny człowiek nie zrozumie takiego z czarną dziurą w trzewiach.
Fiodor zamknął wreszcie drzwi za Andrewem, podwędził z paczki kilka chipsów za fatygę i pognał zająć swoje miejsce, odprowadzany mało oryginalnymi wyzwiskami. Usiadł jak zwykle w przedostatnim rzędzie i pomachał Żarłokowi, który z wielkim oburzeniem zajął pierwsze lepsze miejsce z boku w środku sali.
Wyciągnął gruby i sfatygowany zeszyt w twardej okładce oraz coś do pisania. Sprawdził, czy nie przyszła do niego żadna wiadomość na komórce i zdziwił się, kiedy okazało się, że nic nie dostał. Czyżby jego drugiej połówce też się zaspało, skoro nie wysłał mu rytualnego „owocnych obliczeń”? Pokręcił głową i wpatrzył się w duże drzwi, czekając na wykładowcę. Sala powoli zapełniała się innymi studentami, których lustrował leniwym wzrokiem, bawiąc się bezwiednie długopisem, aż w końcu wszedł łysiejący już profesor, który mimo swojego wieku był najlepszym matematykiem, jakiego Fiodor znał.
Przez całe trzy godziny wykładu czuł na sobie czyjś wzrok. Denerwowało go to, ale nie rozglądał się, żeby przyłapać swojego obserwatora na gorącym uczynku. Zamiast tego próbował się skupić na tym, co było wykładane. Ostatnio przez tydzień nie było go na uczelni, więc, chcąc nie chcąc, musiał uważać, bo nie miał najmniejszego pojęcia, o czym mówi profesor. Chorowanie, kiedy kilka tematów zazębiało się i łączyło w jedno, zdecydowanie nie było czymś, co lubił. Tak jak leżenie w łóżku czy metodyczne wykańczanie jednej paczki chusteczek po drugiej. Jednak cóż począć, wredna grypa chyba wzięła sobie za punkt honoru rozłożyć go na łopatki, ponieważ nie dała się wyplenić żadnymi lekarstwami oprócz dobrej na wszystko zupy od miłej, starszej sąsiadki oraz sławnego na całym świecie wyleżenia się za wszystkie czasy w pościeli.
Gdy wykładowca wreszcie skończył swój monolog i zakomunikował koniec wykładu, przeciągnął się, wyciągając ręce przed siebie, po czym pozwolił im opaść z cichym plaśnięciem na blat. Wykład nie był nudny, ale trzy godziny siedzenia w jednej pozycji sprawiły, że czuł się odrobinę zmęczony i zastany, co minęło szybko, kiedy wyszedł z ławki i zszedł po schodach na dół do drzwi. Zupełnie jakby dostał szybkiego kopa energii! Wątpił jednak, żeby była to sprawka zjedzonej ukradkiem podczas omawiania pewnych zawiłości natury obliczeniowej drożdżówki z budyniem. Choć może…? Kto wie? Może budyniówki miały w sobie jakiś tajemny składnik?
— Theo!
Przystanął i odwrócił się do — jak się okazało — szczupłej, niskiej blondynki w czerwonej bluzce i czarnych rurkach, która na wykładach siadała zwykle w pierwszych ławkach i trzymała się blisko swojej koleżanki. Uśmiechnął się do niej ciepło i poczekał, aż podejdzie do niego bliżej. Dziewczyna była znana ze swojej nieśmiałości, przynajmniej dopóki nie rozkręciła się rozmowa, bo wtedy okazywało się nagle, że jest niesamowitą gadułą.
— Coś się stało, Clarie? — zapytał i nagle przypomniało mu się coś ważnego. Skoro już dziewczyna sama do niego podeszła, czemu nie poprosić by jej o notatki? — Masz doskonałe wyczucie czasu, właśnie chciałem cię o coś zapytać — powiedział entuzjastycznie.
— Naprawdę? —Clarie wyglądała na zaskoczoną.
— Bo widzisz — zaczął — jakoś zachorowało mi się w zeszłym tygodniu i zastanawiałem się, czy nie mógłbym zerknąć na twoje notatki…
— A potem poślesz je po klasie — burknęła. Zmarszczyła brwi niezadowolona i nagle po uśmiechu nie było już śladu. — Już ja to znam. Dam ci notatki, a potem okaże się, że ich kopie wędrują wśród tych leni. I znów będę jedyną, która uważa. Łosia sobie znaleźliście czy co?
— Clarie, proszę — jęknął żałośnie. — Znasz mnie, w życiu bym tak nie zrobił! O co ty mnie w ogóle posądzasz? Wszystko zostanie tylko między nami! Nikomu nie pisnę ani słóweczka, że cokolwiek od ciebie dostałem, no.
— Pff — fuknęła. Założyła ręce i spojrzała na niego spod byka. — Ty mi tu czarodziej tak nie czaruj, bo wyślą ci spóźniony list do Hogwartu.
— Będę robił ci notatki przez cały kolejny tydzień — zaoferował. — Będziesz mogła się obijać i dać odpocząć ręce.
— Człowieku, widziałeś swoje pismo? — Clarie popatrzyła na niego jak na idiotę. — W twoim wypadku powiedzenie, że piszesz jak kura pazurem to komplement.
— Przepiszę na komputer! Oj no, bądź dobrą kobietą. Proszę? Bardzo ładnie proszę? — Spróbował jeszcze raz i zatrzepotał rzęsami, robiąc przy tym najbardziej niewinną minę, jaką potrafił. Celowo rozszerzył przy tym swoje oczy, aż poczuł napięcie w brwiach. Może nie potrafił idealnie udawać kota ze Shreka, ale przynajmniej się starał. Clarie najpierw zamrugała, a potem parsknęła śmiechem.
— Jesteś niemożliwy! — Wysapała między salwami śmiechu, które aż zginęły ją w pół. Fiodor wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— No ba! — Przeczesał włosy palcami. — W końcu to ja!
— W dodatku skromny jak cholera... — Wciąż chichocząc, sięgnęła do torby i po przegrzebaniu jej zawartości wyciągnęła gruby zeszyt. — Masz. I niech ci ziemia lekką będzie.
Fiodor wziął zeszyt z zachwytem.
— Jesteś kochana!
— Jasne, jasne. — Dziewczyna machnęła ręką lekceważąco, choć uśmiechała się lekko. — A teraz, wyzyskiwaczu notatek, powiedz mi, co Thomas mógłby chcieć na urodziny.
Fiodor był z siebie okropnie zadowolony. Dostanie dokładnych notatek od jednej z najpilniejszych studentek, słynącej z ogólnej niechęci do dzielenia się nimi, można było nazwać sukcesem. Z chęcią w zamian doradził jej, co może kupić. Thomas był jego wieloletnim kolegą i nie miał problemu z wymyśleniem na poczekaniu kilkunastu rzeczy, które mógłby chcieć dostać. Odradził tylko kupowanie płyty jego ulubionego zespołu, ponieważ miał ją u siebie od dłuższego czasu i tylko czekała na zapakowanie w ozdobny papier.
Wyszli razem na korytarz. Fiodor opowiadał jej właśnie o imprezie u Thomasa w poprzednim roku i oboje śmiali się niemal do bezdechu, gdy zauważył idącego ku nim Alana McVines. Wyglądał jak chmura gradowa, a gdyby jego spojrzenie mogło zabijać, Fiodor dawno padłby martwy. Co więcej, cały zbiór morderczych sygnałów zdawał się skupiać właśnie na nim, co było bardzo niepokojące. Czy coś przeskrobał? Wydawało mu się, że nie. Po wykonaniu szybkiego rachunku sumienia, nadal nie wiedział, co zrobił źle. Był wręcz pewien, że właściwie nie robił nic, co mogłoby kogokolwiek zdenerwować. Szczególnie Alana, którego nie widział od trzech dni, a kontakt utrzymywali tylko przez telefony.
— Porwę na chwilę. — Alan uśmiechnął się sztucznie do Clarie, chwycił go za przegub i pociągnął mocno w stronę wyjścia z wydziału. Tylko wyglądał na słabe chucherko. Kiedy chciał, jego uścisk potrafił być nieziemsko silny. Fiodor zdążył jedynie uśmiechnąć się przepraszająco do zdziwionej dziewczyny, po czym został wyciągnięty na zewnątrz.
— Co ty wyprawiasz... — zaczął, ale nie skończył, ponieważ przerwano mu bez pardonu.
— Znów to robisz! Znów!
— Znowu robię co? —  Zamrugał zdziwiony, bo przeszło mu przez myśl, że może to tylko sen, że może usnął na wykładzie. Ale nie. Wszystko zdawało się być jawą. — Przecież tylko rozmawiałem z Clarie.
— Nie udawaj, że nic się nie stało!
— Ale co się stało?
— Już ty dobrze wiesz!
— Nie wiem!
— Flirtowałeś z nią! — Alan dźgnął go palcem w pierś. — Przecież widziałem!
— Nic nie widziałeś, Al. Po prostu pytałem o notatki. Dobrze wiesz, że byłem chory i musiałem skądś je wziąć.
— I wziąłeś! Przy okazji podrywając pierwszą lepszą, która ci się napatoczyła. Z tobą to tak zawsze! Z oczu spuścić tylko wystarczy. — Ściszył głos, bo przechodziła obok nich grupka studentów, po czym syknął: — Już ja cię znam.
Fiodor zaczynał nabierać chęci do ucieczki. Alan w ogóle go nie słuchał, a zamiast tego oskarżał o jakieś bzdury i do tego coraz bardziej się nakręcał, czyli wszystko było jak zawsze, gdy zaczynały się jakiekolwiek sprzeczki czy problemy.
— Al, naprawdę tylko pożyczałem zeszyt. Może rozmawialiśmy jeszcze trochę o zbliżających się urodzinach Thomasa, ale naprawdę nie podrywałem tej dziewczyny. Nie mogę już z nikim rozmawiać? — Czasami Fiodor zastanawiał się, dlaczego zawsze, gdy nawiązywał z kimś miłą rozmowę, Al musiał pojawiać się na horyzoncie i odciągać go na bok, a potem urządzać wyrzuty. Widocznie nie miał w tym temacie szczęścia. — Przecież sam masz znajomych, śmiejesz się z nimi i rozmawiasz. Czemu zabraniasz mi robić tego z moimi?
— Nigdy niczego ci nie zabraniałem. To ty zachowujesz się jak typowy napaleniec. Ba! Rosyjski lowelas, który podrywa każdego w zasięgu wzroku, szpanując swoim dziwacznym akcentem.
— Al, czy dramaty, które omawiacie, nie wyżarły ci mózgu? — Wiedział, po prostu wiedział, że to wywoła burzę i Alan wścieknie się dużo bardziej, ale nie mógł się powstrzymać przed komentarzem. Ta rozmowa sprowadzała się do czystego absurdu i bezpodstawnych oskarżeń, a tego nienawidził. Brak logiki tylko go irytował, bo wolał, gdy wszystko było jasne i z czegoś wynikało. Ot, cecha większości matematyków.
Zaczął w myślach odliczać od tysiąca w dół, puszczając mimo uszu monolog Alana, który nie różnił się prawie niczym od poprzednich, jakie zdarzało mu się wysłuchiwać.



Aleksandr rozsiadł się wygodnie na jednym z czterech miękkich krzeseł przy kawiarnianym stoliku ustawionym pod wchodzącym na ulicę oknem. Podczas gdy w środku było ciepło, za szybą mróz szczypał w policzki, śnieg prószył prosto w twarz, a lodowaty wiatr zdawał się przenikać przez wszystkie warstwy ubrań. Pogoda nie tak niezwykła, jeśli wziąć pod uwagę, że wszystko miało miejsce pod koniec listopada w Archangielsku.
Czekał. Co jakiś czas zerkał na powieszony na ścianie plastikowy zegar i bębnił nieustannie palcami w blat stolika, wystukując jakąś znaną tylko sobie niecierpliwą melodię. Czarna skórzana kurtka, którą kupił, ponieważ Siewa przez pół godziny marudził mu nad uchem, wisiała na oparciu sąsiedniego krzesła i suszyła się powoli. Nigdzie mu się nie śpieszyło, nawet specjalnie przyszedł później. Doskonale wiedział, że ktoś, na kogo czekał, spóźni się o co najmniej pół godziny i od razu zacznie narzekać na wszechobecną zimę.
Kiedy na zegarze wybił kwadrans po szóstej, drzwi, na które miał dobry widok ze swojego miejsca, otworzyły się z rozmachem. Do środka wpadł podmuch zimnego powietrza wraz z chmarą drobniutkich śnieżynek i towarzyszącym temu wszystkiemu zziębniętym przybyszem. Natychmiast rozpoznał osobę, która, rozejrzawszy się po kawiarni, zaczęła lawirować ku niemu między innymi stolikami.
Wyjątkowo niesforne blond włosy Dmitrija wymykały się z pozornie niedbałego kucyka, dzięki czemu wyglądał, jakby dopiero wstał z łóżka, czyli tak jak zawsze. Ciemny płaszcz upstrzony bielą na barkach i prawym ramieniu upodabniał go do nudnego urzędnika, a do pełni obrazu brakowało mu tylko eleganckiej aktówki ze srebrnymi karabińczykami.  Nie odbiegało to zbyt bardzo od rzeczywistości, bo Dmitrij był urzędnikiem, jednak żaden szary obywatel nie nazwałby pełnionego przez niego urzędu nudnym.
— Ale mróz — jęknął szef Działu Wcielania, kiedy zdjąwszy płaszcz i rzuciwszy go niedbale na wolne miejsce, opadł na krzesło naprzeciwko Aleksandra.
— Mróz — zgodził się jego przyjaciel i podsunął mu niemal pod sam zaczerwieniony nos kubek jeszcze parującej lekko czekolady, a sam upił łyk dobrze zaparzonej i słodzonej kawy. Przezornie zamówił wcześniej to, co prawdopodobnie chciałby wziąć Dmitrij.
Nie przypadkiem spotykali się akurat w tym miejscu. Bywali tam już wcześniej, podczas ubiegłorocznej kontroli Archangielskiej Filii i oboje polubili przyjemną kawiarnię, w której na przekór przyjaznemu wyglądowi bywało niewiele ludzi.
— Jeśli następnym razem będę chciał wziąć sobie urlop w listopadzie, możesz mnie kopnąć. — Dmitrij strzepnął śnieg z opadającej mu na oczy przydługiej grzywki i wpatrzył się morderczym wzrokiem w topiącą się w błyskawicznym tempie na stoliku małą bryłkę śniegu.
 — Nie lubię zimy — oświadczył, jakby nie było to oczywiste.
Aleksandrowi zima była obojętna wraz z wszystkimi jej atrybutami. Pora roku jak każda inna, tylko znacznie chłodniejsza i wymagająca powciągania na siebie swetrów, założenia grubej kurtki i okręceniu się szczelnie szalikiem. Nie czynił z tych zimowych rytuałów niczego wielkiego ani nie witał ich z przesadnym dramatyzmem jak Dmitrij.
— Żebyś mi potem oddał? — prychnął i przeczesał palcami lewej ręki długie, czarne włosy, żeby sprawdzić, czy zdążyły już wyschnąć. Wyschły.  — Albo wypominał przez kilka wieków? Daj spokój, Dima.
— Zamawiasz coś? — spytał nagle z zupełnie innej beczki, widząc idącą w ich stronę kelnerkę w granatowym golfie i spodniach oraz w białym fartuszku, z notatnikiem i długopisem w dłoni. Była to ta sama kobieta, która przyniosła jego poprzednie zamówienie.
 — Struclę jabłkową — fuknął nadal rozeźlony na wszystko i wszystkich, a w szczególności na mokry śnieg, Dmitrij. Humor nie poprawił mu się nawet wtedy, kiedy kilka minut potem wylądował przed nim talerzyk z ciastkiem i elegancki widelczyk. Wziął go tylko w swoje szczupłe palce i dziobnął w sam środek dużego kawałka. 
 Szef Działu Tworzenia spojrzał z politowaniem na swojego przyjaciela i odwrócił wzrok. Dobrze wiedział, że ciasto poprawi mu humor i wystarczyło tylko trochę poczekać. Omawianie czegokolwiek z rozeźlonym i zmierzłym Dmitrijem było z góry skazane na niepowodzenie, a Aleksandr nie miał ochoty się denerwować.
 Zerknął na ulicę za oknem. Już od dawna było ciemno, a ulicę oświetlały ustawione regularnie latanie, świecące jasnym i ciepłym światłem. Ludzie śpieszyli się jak mrówki w mrowisku, biegając z różnymi pakunkami, torbami i reklamówkami to w lewo, to w prawo i trajkocząc między sobą w dwójkach, trójkach czy większych grupkach lub milcząc, wlekli się samotnie. Każdy z nich, co jakiś czas zerkał na oświetlone witryny sklepów. Cóż się dziwić dużemu ruchowi. Wzdłuż długiego deptaku ciągnęły się całe rzędy sklepów z przeróżnymi rzeczami, klubów, restauracji i kawiarni, co ściągało tutaj większość pobliskich mieszkańców i nie tylko. Archangielsk był w końcu miastem uniwersyteckim, co sprawiało, że wieczorami całe grupy studentów wychodziły na poszukiwania jakiegoś zajęcia. Wcale im się nie dziwił, bo przesiadywanie na stancji wśród książek czy w akademiku mogło wydawać się mniej atrakcyjne od wyjścia. Nie przeszkadzał w tym nawet mróz, do którego siłą rzeczy trzeba się było przyzwyczaić.
— No, to w czym rzecz, Saszka?
— Jurij zaczyna się rzucać. Według niego mamy w końcu zabrać się do roboty. — Mimo że ujął to w bardzo ogólny sposób, wiedział, że jego przyjaciel załapie, o co mu chodziło. A przynajmniej powinien.
— A mamy w ogóle co robić? — Brwi Dmitrija powędrowały w górę. — Sam powiedział, żeby dać temu trochę czasu, bo może nic nie popierdoliło się aż tak bardzo. Znów okres napięcia przedmiesiączkowego czy co?
— Dima, PSM to on ma zawsze. Ważniejsze od stopnia porypania Jurija jest to, że dostaliśmy zielone światło i mamy wypieprzać w teren.
Ton Aleksandra wskazywał na to, że powinni ruszyć się w tej chwili, ale oboje w dalszym ciągu siedzieli. Dalej im się nie śpieszyło i byli tego świadomi. Najpierw powinni ułożyć jakikolwiek plan działania, a dopiero potem wychodzić na mróz, o ile w ogóle przystąpią do realizacji akurat dzisiaj, co było tak wątpliwe, jak śnieg w lecie.
— W takim razie, przydałoby się ustalić, co w ogóle robimy. Wymyśliłeś coś, Saszka? Idę o zakład, że powiesz: Znajdźmy, ubijmy i zapomnijmy. Co? Dobrze cię znam, wredoto.
Aleksandr wywrócił oczyma i prychnął, choć rzeczywiście rozważał takie wyjście. Oszczędziłoby im to gonienia, łażenia i robienia nie wiadomo czego przez nie wiadomo jak długi czas.
— Dziś dzień dobroci dla zwierząt, więc nie — oświadczył w końcu.  Nie wspomniał o tym, że Jurij definitywnie zakazał pójścia na skróty, jeśli będzie istniało inne wyjście z sytuacji.  Na nieszczęście w większości przypadków było gdzieś inne rozwiązanie.  — Weźmy i ich najpierw znajdźmy, a potem się zastanówmy, co dalej.
— Czyli bez zabijania?
— Zobaczymy.
— Przyznaj się, masz plan!
— Nie bardzo — napił się spokojnie kawy, nie zważając na to, że Dmitrij patrzył na niego z wyczekiwaniem — ale kto wie, co się okaże, wiec nie ma co za dużo myśleć. Nigdy nikt tak bardzo nie spieprzył sprawy ze scenariuszami, Dima.
— Nigdy? Daj spokój, ktoś musiał kiedyś coś pomieszać czy zgubić!
— Pomieszać nie... Co do zgubienia, to owszem. Ale wtedy praktycznie nic się nie dzieje, bo podpina się człowieka pod Plan od nowa i koniec tematu. A tutaj możemy zgadywać. Co prawda prawie musiałem wyszarpać ze szponów tych idiotek te przemieszane scenariusze, jednak w końcu udało mi się je dostać i...
— Hej — przerwał mu Dmitrij. — Chcesz mi powiedzieć, że dopiero teraz zainteresowałeś się papierami? Po dwudziestu dwóch latach? Myślałem, że od początku miałeś scenariusze u siebie!
— Czy ciebie powaliło? — Aleksandr spojrzał na niego z powątpiewaniem. — Jurij powiedział, żeby odłożyć to na potem, więc odłożyłem. Przecież scenariusze nie zające, nóżki im nie urosną i nie spierniczą. Sam wspominałeś, co mówił. Że sprawa musi się rozwinąć. To po co wyskakiwać przed szereg?
Dmitrij otworzył usta i zaraz je zamknął. Chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Rozumowanie Aleksandra miało swój sens.
— W każdym razie. Wyciągnąłem je od tych idiotek i zobacz... — Aleksandr schylił się do torby, która leżała oparta o nogę krzesła, i wyciągnął z niej czarną teczkę. Dmitrij skrzywił się nieznacznie. Nie lubił zamiłowania Aleksandra do czerni. Czarne spodnie i buty, czarna kurtka, torba i czarne włosy. Tylko oczy dziwnie odstawały od reszty. Były zielone i przypominały Dmitrijowi trawę. Intensywne kolory niezmiennie od mileniów pozostawały cechą aniołów i diabłów.  — To wygląda na okropny stek bzdur. — Rzucił teczkę na stół. Plasnęła głucho w blat. — Jest tylko jedna cecha wspólna tego wszystkiego. Archangielsk.
— To dlatego tu siedzimy?
— Otóż to. Pomyślałem, że po co ganiać ich po świecie, skoro i tak prędzej czy później wylądują tutaj. Poczekamy sobie na nich. Ciesz się, bo to będzie oznaczało więcej urlopu dla nas.
Dmitrij nie odpowiedział, ale wziął do rąk teczkę i wyjął z niej scenariusze. Wyglądały niepozornie. Dziewięć spiętych po trzy kartek. Wziął pierwszy z nich. W nagłówku wielkimi literami było napisane: CHOI JI HYUN.



JiHyun nie miał pojęcia, czy już może nazwać swoje życie kompletnie popieprzonym i bezsensownym, czy wypadałoby jeszcze trochę poczekać, żeby się w takim przekonaniu utwierdzić. Nic nigdy nie szło zgodnie z planem i komplikowało się zawsze, gdy myślał, że wszystko znalazło swój rytm. Jego dzieciństwo było spokojne do czasu, gdy skończył szesnaście lat. Sam nie wiedział, co sprawiło, że uciekł z domu, a kiedy go w końcu sprowadzono z powrotem, nie wykazywał prawie żadnego zaangażowania w naukę czy biznes. Zachowanie JiHyuna różniło się tak bardzo od tego, do którego przywykli wszyscy wokół, że podejrzewano nawet choroby psychiczne. Sam JiHyun nie sądził, żeby w jego głowie działo się coś niewłaściwego. Po prostu wreszcie przestał udawać kogoś, kim nie był, a kim rodzice chcieliby, by był. Zawsze interesowało go wiele rzeczy, począwszy od polityki, idąc przez biologię i chemię, a na sportach ekstremalnych kończąc. Uwagę JiHyuna przykuwało momentalnie wszystko, co odstawało od normy i czego jeszcze nie znał. Chwytał się wielu rzeczy, z czego niewiele udawało mu się zdziałać, ale rzadko się poddawał w czymkolwiek. Prawie że regularnie łamał sobie różne części ciała, dostawał kary czy mandaty albo też wysłuchiwał kazań i wrzasków rodziny. Nikt tak naprawdę nie spodziewał się, że wyrośnie z niego coś takiego. Nie było osoby, która przewidywałaby, że za młodu ciapowata beksa okaże się diabelnie dobrym kombinatorem; mężczyzną z zamiłowaniem do podróży i nowych wrażeń.
Dzień, w którym wpadł na zupełnie dziwny pomysł, przyszedł jak każdy inny — zgodnie z kalendarzem i przewidywaniami.  Nie było fajerwerków, trzęsienia ziemi czy jakichkolwiek innych znaków wskazujących na to, że miało dziać się coś niezwykłego. JiHyun po prostu przeglądał z nudów jeden z atlasów geograficznych młodszej siostry i gdy dotarł do Rosji, coś zaskoczyło w jego mózgu. Zupełnie jakby ktoś zapalił lampkę. Nie wybiegł jednak z domu i nie wrzasnął niczego podobnego do „eureka”, a zamiast tego zmarszczył nieznacznie czoło i pogrążył się w myślach.
Rosja wydawała mu się od zawsze ciekawym państwem, a syberyjskie pejzaże zachwycały go swoim pięknem i całym tym śniegiem. Czemu by nie spróbować tam pojechać? Co stało na przeszkodzie, żeby pozwiedzać? Obietnice.
Westchnął ciężko.
— Co tak wzdychasz? — Odwrócił się w stronę Miyoung, która stanęła w drzwiach ubrana w nową sukienkę. Nigdy nie pojmował zamiłowania swojej matki i dwóch sióstr do mody. Właściwie, pal licho, jeśli byłoby to tylko to. Uwielbiały otaczać się okropnie drogim wszystkim, co mogło być pośrednią przyczyną siwizny ojca. Nie chciały choćby dotknąć niczego, co nie było markowe, nowe i zazwyczaj wyjątkowo okropne, jeśli chodzi o opinię JiHyuna. — Chyba nic nie kombinujesz?
— Ja? W życiu! — JiHyun doskonale potrafił udawać urażonego. Tak jak i szczęśliwego, smutnego, wściekłego, spokojnego, rozbawionego, znudzonego, zdegustowanego, poirytowanego, zainteresowanego, zafascynowanego, podminowanego, ułożonego, porządnego, pedantycznego, ciapowatego, przemądrzałego, wyniosłego, dystyngowanego czy skromnego. Wszystko zależało od tego, co chciał w danej chwili osiągnąć. W rzeczywistości przysparzało mu to trudności w określeniu cech, które naprawdę go określały.
— I tak ci nie wierzę. — Jego młodsza siostra już dawno nauczyła się, że kogo jak kogo, ale jego trzeba brać na dystans i obserwację, bo to, że mówi jedno, nie znaczy, że nie zrobi trzeciego, co mu na myśl przyjdzie. — Tata cię prosił, żebyś nic nie wyciął. Oczekuje, że naprawdę pójdziesz na te studia.
Tak naprawdę, te studia były mu kolcem w pięcie. Nie miał najmniejszego zamiaru na nie iść, w szczególności, gdy mógł robić wiele innych interesujących rzeczy. Rosja wydała mu się nagle sto razy bardziej interesująca, no i leżała wystarczająco daleko od Seulu, żeby nie miał nad sobą rozeźlonego ojca, poirytowanej matki i rozpieszczonych do granic bólu młodszych sióstr.
— O nic się nie bój, mam plan. — Miyoung straciła nadzieję. To, że jej brat ułożył jakiś plan, znaczyło, że można się spodziewać niemal wszystkiego, nawet jego samego w statku kosmicznym przed ich domem.



Fiodor czasem zastanawiał się, czemu wszyscy unikają wołania na niego rosyjskim imieniem, a zamiast tego wybierają jego angielski odpowiednik — Theodore — który i tak skrócili sobie do prostego Theo. Wszystko podziało się za sprawą Thomasa i rozprzestrzeniło jak AIDS w Afryce w ostatnim wieku. Mówili tak do niego wszyscy, od przyjaciół, przez rodzinę, która się o tym dowiedziała, po dalszych znajomych i nawet Alana.
—Theodore Serafinowy, czy ty mnie słuchasz? —Fiodor zastanawiał się nad tym szczególnie w tych momentach, gdy łączono Theodore z jego rosyjskim nazwiskiem. Makabra lingwistyczna. Podłość. Ohyda. Nienawidził tego, ale cierpliwie znosił ze stoickim spokojem, ponieważ cierpliwość była jego mocną stroną.
— Słucham — potwierdził.
— Nie słuchasz! — Alan zaczynał się powoli robić czerwony na twarzy. Zastanawiało to Fiodora, ponieważ na twarz chłopaka zazwyczaj najpierw wychodziły plamki, które dopiero potem łączyły się w jedno. Tak czy inaczej, oznaczało to, że zaczynało robić się nieciekawie.
Alarm, który ustawił w swoim telefonie, żeby nie spóźnić się na kolejny wykład, uznał za wybawienie.
Alan zmierzył go wściekłym spojrzeniem.
Fiodor uciekł do klasy, wykrzykując, że nie może się spóźnić.
Był uratowany przynajmniej od Alana, co jednak nie uchroniło go przed wywrotką na stopniach w sali, przy czym roześmiał się ciepło i powiedział przypatrującemu się koledze, że przynajmniej tym razem nie skręcił sobie nadgarstka ani nie zwichnął nogi. Potrafił cieszyć się życiem, czego nauczenie polecał każdemu pechowcowi. Należało być przede wszystkim optymistą. 
Tego samego dnia został potrącony przez rower i skradziono mu portfel. 




9 komentarzy:

  1. Po pierwsze, uwielbiam Fiodora! I wolę tą wersję imienia niż Theodore! Zdecydowanie!
    Po drugie, nie mam pojęcia jak wpadłaś akurat na pomysł osadzenia akcji w ROSJI, ale jest fajnie.
    Po trzecie, całe to opowiadanie już od początku jest tak groteskowe... Że już mi się podoba.
    Po czwarte, naprawdę gratuluję Ci wyobraźni Ichi. I szczerze powiedziawszy dziwi mnie, że nie osadziłaś wszystkiego w Niemczech ;p
    Po piąte, kocham Cię i wysyłam Ci intergalaktycznego hug'a! Bo nadmiar miłości jeszcze nikomu nie zaszkodził! <3 xD

    Sui-chan

    OdpowiedzUsuń
  2. Po raz pierwszy chyba zdarzyło mi się zajrzeć na bloga, przeczytać pierwsze zdanie „tak z ciekawości”, a w minutę później (choć z pewnością minuta to nie była) uświadomić sobie, że przeczytałam już cały rozdział. Wciąga to to niesamowicie. Masz tak lekki styl, że mogłabyś opisywać paczkę zapałek, a mi i tak pewnie by się spodobało. Jedyna moja rada – nie przesadzaj z tymi opisami. Wychodzą Ci świetnie, wszyscy już to wiemy, domyślam się, że masz do tego talent albo porządne doświadczenie, natomiast czasem chciałoby się nieco więcej akcji. Taka refleksja przyszła mi właściwie dokładnie w czasie czytania sceny w kawiarni, wszystkie inne były odpowiednio dynamiczne i nie przynudzały :) A tak poza tym, to Theo pokochałam od pierwszego wejrzenia, a reszta bohaterów też zapowiada się bardzo ciekawie.
    Jeej! A już myślałam, że nie znajdę nic ciekawego do czytania wśród tych wszystkich blogów ;)
    A tak przy okazji, wkradł Ci się mały błąd. Adrew mówi „Mam godować?!” zamiast „Mam głodować?!” i przez chwilę nawet zastanawiałam się, jak takie „godowanie” miałoby wyglądać ;)
    I jeszcze coś, co może być błędem, ale nie musi – Sprawdzałaś, czy na uczelniach w Rosji są dzwonki? W Polsce nie ma, w Stanach też, o czym zostałam kiedyś brutalnie powiadomiona (też z tym zawaliłam w swoim opowiadaniu ;p), natomiast co do Rosji – nie mam pojęcia. Bardzo ciekawy kraj sobie wybrałaś jako miejsce akcji ;) Tylko imiona i nazwiska zabijają!
    Pozdrawiam i czekam na dalsze rozdziały ;*
    Fancy [what-dies-last]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzecz w tym, że na razie bohaterowie są rozrzuceni po całym świecie, a Theo w chwili obecnej koczuje w UK... W Rosji wszystko się zapnie na zamek, że się tak wyrażę ;) Te dzwonki muszę sobie sprawdzić, dzięki za podrzucenie informacji i wyłapanie błędu! Wezmę pod uwagę także Twoją radę. Tacy czytelnicy to skarb.
      Sama lubię Theo i to nawet bardzo. Właściwie uważam, że większość bohaterów w tym opowiadaniu wyszła mi w miarę sympatycznie!I w sumie nie wiem, czy Fiodor zostanie ostatecznym faworytem, bo jeszcze wiele postaci się pojawi i odegra swoje role ;)

      Usuń
  3. Nadrobiłam sobie prolog i rzecz zaczyna się całkiem ciekawie ! Zresztą, Rosja jako miejsce akcji - to już samo w sobie wydaje się oryginalne. Trochę gubię się jeszcze w tej narazie krótkiej historii, ale z czasem powinno byc lepiej.
    Miłego pisania !

    P.S. Chyba zamiast 'AIDS' napisało Ci się 'ADIS' ;)
    Gdzież ty tu schowała ramkę do obserwowania?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj Ichi!
      Ostatnim czasem coraz mniej powstaje katalogów gromadzących literaturę oraz wszelakie dzieła pisane. Te, które istnieją podupadają, zachodzą kurzem, zostają zaniedbywane... Lecz powstał nowy spis! Zapoznaj się z regulaminem, zgłoś się w odpowiedniej kategorii i gotowe. Chciałabym Ci zaproponować członkostwo Twojego bloga w moim spisie. Decyzja należy do Ciebie.

      Pozdrawiam,
      wor-opowiadan.blogspot.com

      Usuń
  4. Masz bardzo przyjemny styl pisania. A przynajmniej dla mnie :)Uwielbiam postacie, które mają pecha. No i jeszcze Zico na szablonie! Normalnie umarłam, jak go zobaczyłam.
    Pozwolisz, że nominuję Cię do Liebster Award? (szczegóły są u mnie http://dziedzicmroku.blogspot.com/)

    Pozdrawiam
    ~Arcanam~

    OdpowiedzUsuń
  5. Muszę to skomentować pod tym rozdziałem:
    Twój styl pisania jest świetny, a postacie takie... sympatyczne. Tylko ciężko sobie je wyobrazić wizualnie, ale może się to wkrótce zmieni. No i oczywiście
    " Jednak cóż począć, wredna grypa chyba wzięła sobie za punkt honoru rozłożyć go na łopatki, ponieważ nie dała się wyplenić żadnymi lekarstwami oprócz dobrej na wszystko zupy od miłej, starszej sąsiadki oraz sławnego na całym świecie wyleżenia się za wszystkie czasy w pościeli. "
    Zamiłowanie do renesansowo długich zdań! A Rosja? Kocham! W swoich opowiadaniach zawsze muszę wpleść jakiegoś rosyjskiego bohatera, a ten akcent jest po prostu zniewalający <3 Dobra, idę czytać 2 rozdział!

    OdpowiedzUsuń